poniedziałek, 31 marca 2014

Tarta z budyniem cytrynowym, bananami i złotym kiwi

     "Wreszcie Czerwona Królowa przemówiła: 
"Spóźniłaś się na zupę i rybę - rzekła. - Podawać pieczeń!" i służba postawiła przed Alicją udziec barani, na który spojrzała z obawą, bo nigdy jeszcze nie kazano jej kroić pieczeni.
"Wyglądasz na onieśmieloną: pozwól, że cię zapoznam z tym baranim udźcem!" rzekła Czerwona Królowa.
"Alicja - Udziec. Udziec - Alicja". Na to barani udziec wstał na półmisku i z lekka się skłonił Alicji, która odwzajemniła ukłon, nie wiedząc, czy się ma śmiać czy przestraszyć.
"Czy można paniom ukroić po kawałku?", zaproponowała Alicja, biorąc nóż i widelec i przenosząc spojrzenie z jednej Królowej na drugą.
"W żadnym wypadku! - stanowczo rzekła Czerwona Królowa. - Co to za wychowanie, krajać kogoś, komu się było przedstawionym. Proszę to zabrać!". I lokaje wynieśli pieczeń, wnosząc zamiast niej wielki budyń świąteczny ze śliwkami.
"Budyniowi proszę mnie nie przestawiać - zapowiedziała z pośpiechem Alicja - bo w ogóle nie będzie co jeść. Panie pozwolą?"
Ale Czerwona Królowa tylko spojrzała na nią posępnie i warknęła:
"Budyń - Alicja. Alicja - Budyń. Proszę to zabrać!" i lokaje go wynieśli tak prędko, że Alicja nie zdążyła się Budyniowi nawet odkłonić. Nie widziała jednak powodu, żeby tylko Czerwona Królowa miała się tu przez cały czas rządzić, więc zawołała na próbę:
"Służba! Przynieść z powrotem budyń!" i już znów się zjawił, jak na czarodziejskie zaklęcie. Był taki ogromny, że jednak poczuła się trochę onieśmielona, jak przedtem w obliczu udźca, jednakże z wielkim wysiłkiem przemogła swoją nieśmiałość i odkroiwszy kawałek podała go Czerwonej Królowej.
"Cóż za bezczelność! - rzekł budyń - Ciekawe, jak by ci się podobało, gdybym ja ukroił kawałek z ciebie, ty kreaturo!"
Głos miał zawiesisty i ciągnący się: Alicja nie znalazła na to odpowiedzi, tylko siedziała, wytrzeszczając oczy i nie mogąc odzyskać tchu.
"Powiedz coś - rzekła Czerwona Królowa - przecież to niepoważne, żeby w konwersacji odzywał się tylko budyń".*

     Gdyby budyń, który zrobiłam wczoraj, przemówił do mnie, zapewne wyraziłby niezadowolenie z konsystencji i wyglądu, które mu nadałam. Z budyniem domowej roboty zapoznaję się od niedawna, w dodatku niewerbalnie, i stąd być może biorą się problemy.
     Przy pierwszej próbie jego zrobienia uzyskałam konsystencję płynną, więc przy drugim podejściu dałam więcej mąki ziemniaczanej. Tym razem budyń był grudkowaty, zbyt gęsty i sprężynujący. Jego głos nie byłby wcale ciągnący się, a raczej delikatnie drżący. Nie chciałam jednak, żeby się zmarnował (wszak nie był niesmaczny, tylko kluchowaty), więc z trudem rozciągnęłam go na kruchym spodzie, tak jak to wcześniej zaplanowałam. Miał stanowić tło dla kawałków bananów i złotego kiwi, o którego istnieniu wcześniej nie wiedziałam, a które ostatnio znalazłam w pobliskim markecie.

     Z pomocą trzech osób zjadłam moją autorską tartę, zbierając raczej komplementy; Pan D. nazwał ją nawet doskonałą, choć próbowałam mu uświadomić, jak daleko jej do ideału.
     To, co dopuszczalne w gronie rodzinnym, nie nie nadaje się jednak do publikacji, dzisiaj więc po raz trzeci przystąpiłam do wykonania budyniu od podstaw. Tym razem odniosłam sukces, poniżej podaję więc ten przepis, który do niego doprowadził.

     Sprawdziłam jeszcze, czy mój budyń pasuje do bananów i kruchego ciasta, a stwierdziwszy, że tak, jestem gotowa podać Wam prawidłowy przepis na dobrą tartę. Na zdjęciach niestety została uwieczniona wersja nieprawidłowa, ale niech tak zostanie, ku przestrodze. 

     Przepis stworzyłam z okazji Dnia Budyniu. Budyń byłby bez wątpienia oburzony, że zjadam go, by uczcić jego święto, ale na szczęście w mojej konwersacji z nim odzywałam się tylko ja. Nie słysząc skarg, bez oporu go pożarłam.


TARTA Z BUDYNIEM CYTRYNOWYM, BANANAMI I ZŁOTYM KIWI

2 banany, 2 złote kiwi, kruchy spód - składniki poniżej, budyń cytrynowy - składniki poniżej

kruchy spód:

300 g mąki pszennej, 200 g zimnego masła, 100 g cukru, 2 żółtka, szczypta soli


Na blat wysypujemy mąkę. Kładziemy na niej kostkę masła i siekamy je szerokim nożem, mieszając z mąką. Gdy masło jest już bardzo rozdrobnione i przemieszane z mąką, dosypujemy cukier i szczyptę soli. Wbijamy żółtka i szybko zagniatamy ciasto. 
Możemy zwilżyć ręce, jeśli nie chce się kleić.

Formujemy z ciasta kulę, zawijamy w folię spożywczą i wkładamy na pół godziny do lodówki.

Po tym czasie wylepiamy ciastem dno i boki formy do tart. Widelcem gęsto nakłuwamy spód. Pieczemy w 180 st., aż będzie ciasto będzie złote i ładnie zrumienione (zawsze zapominam spojrzeć na zegarek, ale trwało to ok. 20 minut). Wyjmujemy z piekarnika, żeby ostygło.

Jeśli ciasto w czasie pieczenia się wybrzusza, to wystarczy przebijać bąble widelcem. Można też piec z obciążeniem, np. w postaci ziarenek fasoli.

budyń cytrynowy:

500 ml mleka, 2 łyżki cukru (z delikatną górką), 3 łyżki skrobii ziemniaczanej (też z lekką górką), skórka starta z jednej cytryny


Mleko wlewamy do szklanki, a pozostałą część do garnka.

Do mleka w garnku dodajemy cukier i otartą skórkę z cytryny (umytej i sparzonej, naturalnie). Do mleka w szklance dodajemy skrobię ziemniaczaną i dokładnie mieszamy.

Gdy mleko w garnku się zagotuje, zdejmujemy je z ognia. Wlewamy zawartość szklanki cienkim strumyczkiem, mieszając starannie łyżką lub trzepaczką. Stawiamy ponownie na ogniu i gotujemy chwilę, nieustannie mieszając, aż budyń zgęstnieje odpowiednio.
Odstawiamy do ostygnięcia.

Ostudzony budyń rozprowadzamy na ostudzonym kruchym spodzie.

Owoce obieramy i kroimy w plasterki, wkładając je do miski z sokiem z cytryny, żeby później nie ciemniały.

Układamy owoce na budyniu. Gotowe!





     Tak natomiast wyglądał budyń przygotowany według podanego przepisu, wypracowanego metodą "do trzech razy sztuka". Cóż, eksperymenty i nauka kończą się czasem porażką, ale... czuj duch i unikaj kluch! W tym poniżej ich nie było, konsystencję miał lepszą niż taki z paczki. Jest pysznym samodzielnym deserem, aromatycznym dzięki skórce cytrynowej. Pasują do niego banany i sok malinowy.




* Lewis Carroll - Po drugiej stronie lustra, tłum. Robert Stiller

sobota, 29 marca 2014

Pełnoziarniste spaghetti z karmelizowaną cebulą, orzechami włoskimi i serem kozim

     Pisałam kiedyś o moim uwielbieniu dla konfitury cebulowej w połączeniu z kozim serem i o tym, jak zrobiłam własne słoiki skarmelizowanej cebuli. Zapasy pewien czas temu się wyczerpały, więc teraz, kiedy skusiłam się na zakup zacnego koziego sera, odczułam ten brak boleśnie. Postanowiłam go niezwłocznie uzupełnić. Uznałam też, że to dobry moment, żeby sprawdzić, jak te dwa idealnie dobrane składniki sprawdzą się na ciepło, uzupełnione makaronem. Ten pomysł podpatrzyłam kiedyś na blogu White Plate, którego autorka podziela moją miłość do duetu konfitura cebulowa - kozi ser. 
     Oto moja wersja tego wybornego, wielowymiarowego dania, w którym są obecne wszystkie istniejące smaki. 
     Zostało mi jeszcze sporo konfitury, którą teraz będę mogła jeść tak, jak lubię najbardziej - na kanapkach z kozimi serkami. Z okazji wiosny dorzucę jeszcze jakąś wyrazistą zieleninę, rukolę albo rzeżuchę.


PEŁNOZIARNISTE SPAGHETTI Z KARMELIZOWANĄ CEBULĄ, ORZECHAMI WŁOSKIMI I KOZIM SEREM

500 g makaronu spaghetti z pełnego ziarna, 5 złotych cebul średniej wielkości, ćwierć szklanki wytrawnego białego wina, 25 ml octu balsamicznego (ok. 1,5 łyżki stołowej), czubata łyżka brązowego cukru, szczypta soli morskiej, pieprz czarny ziarnisty, gałązka rozmarynu, 3 łyżki oliwy do smażenia, 2 łyżki jasnego sosu sojowego, ser kozi do utarcia (użyłam gatunku polder blanc, ale jest na tyle miękki i kremowy, że lepi się nieco do tarki), garść pokruszonych orzechów włoskich, 1-2 suszone peperoncini

Danie można urozmaicić dodając pomidorki koktajlowe (dodać je na 5 ostatnich minut smażenia cebuli) lub czarne oliwki i anchois, jak zaleca Liska z White Plate.


Cebule kroimy w piórka.
Na patelni rozgrzewamy oliwę i wrzucamy na nią cebulę. 
Dodajemy posiekane listki rozmarynu.
Dolewamy wina i octu, solimy.
Dusimy na małym ogniu przez pół godziny.

Dodajemy cukier, orzechy włoskie, sos sojowy, zmielony pieprz i rozkruszoną w palcach suszoną papryczkę.

Smażymy jeszcze ok. 5 minut, mieszając.

Ugotowany al dente makaron odcedzamy i mieszamy z cebulą.

Nakładamy na talerze i na każdą porcję obficie ścieramy kozi ser.





czwartek, 27 marca 2014

Bez glutenu, laktozy i cukru: kolorowa kasza jaglana ze szpinakiem, pomidorami, wędzonym łososiem i jajkiem

     Oto posiłek skrojony na miarę. Na miarę potrzeb kogoś, kto jest na diecie. Diecie, która nie ma odchudzić, ale poprawić samopoczucie. Przeszła na nią R., moja przyjaciółka z lat szkolnych, z którą siedziałam w jednej ławce przez dwanaście lat edukacji. Dieta zaś jest dość restrykcyjna i wymaga wielu wyrzeczeń, ale skoro stawką jest pozbycie się pozbawiających radości życia i swobody ruchu bóli brzucha, to warto jej przestrzegać.
R., podawszy mi listę tego, co jeść może, tego, co jest zakazane i tego, co dozwolone w małych ilościach lub pod pewnymi warunkami, zapytała, czy nie jest to interesujący temat.

     Otóż tak, R.! To bardzo interesujący temat, a w dodatku niezwykle na czasie. Gluten, który wykluczyłaś z jadłospisu, to obecnie wróg publiczny numer jeden. Laktoza, cukier i drożdże, z których też musiałaś zrezygnować, od dawna stoją pod pręgierzem.
Tzw. "blogosfera" oszalała na punkcie przepisów wegańskich i bezglutenowych. Również w "kobietkach" (jak za "Dniem świra" nazywam czasopisma dla pań) z niższej i wyższej półki roi się od propozycji tego typu diet. Wiele osób przechodzi na nie w nadziei na zrzucenie zbędnych kilogramów lub lepsze samopoczucie, choć nie mają pojęcia, czy faktycznie cierpią na nietolerancję laktozy lub glutenu. 

     Z tego też powodu nie dołączyłam do tego zbiorowego szału. Dopóki nie zbadam się w tym kierunku, to nie będę narzucać sobie ograniczeń, które mogłyby okazać się zbędne. Twoja sytuacja każe mi jednak zastanowić się nad sobą i tym, co jem. Teraz czuję się dobrze, więc pozwalam sobie właściwie na wszystko, ale przecież jeszcze kilka lat temu przewód pokarmowy sprawiał mi spore problemy. Lekarz wprawdzie zabronił mi tylko alkoholu, napojów gazowanych i ostrych potraw, a po wszystkie te rzeczy sięgam rzadko, ale być może powinnam na własną rękę zgłębić temat. Tym bardziej, że był to chirurg, a nie gastrolog.

     Cieszę się, że poruszyłaś ze mną temat żywienia i zaproponowałaś mi kooperację na tym gruncie. To dla mnie okazja do tego, co lubię najbardziej - pogłębienia wiedzy o jedzeniu i do skomponowania dań. Tym razem zadanie jest trudniejsze, bo muszę trzymać się określonych zasad, ale przez to też ciekawsze. 
Taka dieta wymaga sporej gimnastyki umysłowej, namysłu nad każdym posiłkiem i kombinowania, chętnie więc wesprę Cię chociaż kilkoma skromnymi propozycjami.

     Zaczniemy tak, jak należy czyli ab ovo, ale nie tylko metaforycznie, ale i dosłownie. Obecność jajka w daniu, które Ci zaprezentuję, ma nawet uzasadnienie medyczne. Inny składnik potrawy, szpinak, zawiera sporo szczawianów, które mogą odkładać się w nerkach i prowadzić do kamicy. Jajko zapobiega temu zjawisku i z tej samej przyczyny zupę szczawiową tradycyjnie podaje się z jajkiem. Ot, odwieczna mądrość ludowa. Powstawanie kamieni nerkowych hamuje też sok z cytryny. 

     Bazę dania stanowi kasza jaglana, jedyna kasza, jaką możesz jeść, a którą miałam akurat w domu. Oczyszczające diety na bazie jaglanki też są teraz przebojem, a bloggerki prześcigają się w pomysłach na jej wykorzystanie w potrawach wytrawnych i słodkich. Jak więc widzisz, internet Ci sprzyja, a Twój jadłospis jest zwyczajnie modny, więc bez trudu znajdziesz w sieci mnóstwo inspiracji. Prześlę Ci kilka adresów. Na pewno sama już poczyniłaś takie poszukiwania, ale być może znajdziesz coś nowego wśród znanych mi źródeł.

     No dobrze, mamy więc jajko, szpinak i kaszę jaglaną. Do tego wędzony łosoś, pełen kwasów omega-3 i jeszcze trochę warzyw. Będzie więc zdrowo i naprawdę smacznie. To danie możesz zjeść na gorąco albo na zimno. Świetnie się sprawdzi jako lunch na wynos (przetestowałam to nawet na Panu D. - dostał je do pracy w charakterze sałatki). Z podanych proporcji wyjdą Ci dwie solidne porcje, więc będziesz mogła sprawdzić obie wersje. Przede wszystkim jednak żywię nadzieję, że nie dodałam niczego, czego nie możesz jeść. Oczywiście możesz pominąć sól. Ja nie jestem gotowa na taki krok, ale użyłam soli morskiej, bo wspominałaś, że możesz ją stosować w niewielkich ilościach.
W razie czego daj znać, czy musiałaś jakoś zmodyfikować przepis. No i poproszę o najważniejszą informację: czy Ci smakowało?

    Życzę Ci zdrowia, wytrwałości w diecie i smacznego!



KOLOROWA KASZA JAGLANA ZE SZPINAKIEM, POMIDORAMI, WĘDZONYM ŁOSOSIEM I JAJKIEM

200 g kaszy jaglanej, 100 g świeżego szpinaku (mrożony też może być), 2 pomidory (to nie sezon, więc użyłam hiszpańskich, ale jeśli nie chcesz używać nielokalnych produktów, możesz zastosować pomidory suszone), 100 g łososia wędzonego na ciepło (na zimno też może być), 1 jajko na porcję, sól morska, ziarnisty pieprz kolorowy, gałka muszkatołowa, 2 ząbki czosnku, mała czerwona cebula lub pół dużej, 2 łyżki oliwy do smażenia


Kaszę płuczemy pod bieżącą wodą i wrzucamy na lekko osolony wrzątek (na 200 g potrzebne będzie ok. pół litra wody). Gotujemy pod przykryciem do miękkości czyli przez 15-20 minut. Kaszy nie należy mieszać. Zrobią się w niej samoczynnie otworki, zapewniające cyrkulację. Powinna wchłonąć cały płyn.

Jajko gotujemy na półmiękko czyli wkładamy je do wrzątku na 4,5 minuty. Dzięki temu żółtko rozpłynie się rozkosznie, tworząc sos  (jak widać na zdjęciu, moje popłynęło szeroko...). Oczywiście możesz ugotować jajko na twardo, zwłaszcza, jeśli zamierzasz zabrać kaszę ze sobą w postaci sałatki.

Szpinak myjemy i osuszamy, szatkujemy.
Czosnek i cebulę drobno siekamy.
Pomidory kroimy w kostkę.

Na patelni rozgrzewamy oliwę. Wrzucamy na nią cebulę, potem czosnek. Gdy cebula się zeszkli, wrzucamy szpinak. Gdy przywiędnie, dodajemy pomidory i dusimy jeszcze kilka minut na małym ogniu. Dodajemy podzielonego na kawałki łososia. Doprawiamy solą, pieprzem i gałką muszkatołową. Mieszamy.

Nakładamy na talerz kaszę, dodatki mieszamy z nią lub kładziemy na nią, a na całość rozbijamy jajko, które posypujemy świeżo zmielonym pieprzem. 

Szybko, zdrowo, kolorowo!

 


poniedziałek, 24 marca 2014

Czekoladowa panna cotta z mandarynką i fiołkami

     Nic się dzisiaj nie łączy w całość. Jestem w rozsypce, jak Adaś Miauczyński. Tyle jest do zrobienia, że wybieram nicnierobienie. Dzień świra.
     Chociaż nie, zrobiłam jedną sensowną rzecz: deser. W nim wszystko połączyło się w całość, smakowo i kolorystycznie, dając mi nadzieję, że w mojej głowie poszczególne elementy też w końcu się do siebie dopasują, a kiełkujące pomysły zakwitną jak fiołki. 


CZEKOLADOWA PANNA COTTA Z MANDARYNKĄ I FIOŁKAMI

500 ml śmietany 36%, 100 g cukru, 150 g gorzkiej czekolady, 10 g żelatyny w proszku, 2 łyżki zimnej wody, 1-2 mandarynki, kilka fiołków (mogą być też kandyzowane)


Żelatynę zalewamy dwoma łyżkami zimnej wody i odstawiamy.

Połowę śmietany zagotowujemy z cukrem. 

Zdejmujemy ją z ognia i rozpuszczamy w niej żelatynę, a następnie podzieloną na kostki czekoladę. W uzyskaniu jednolitej masy pomogła mi trzepaczka.

Dolewamy resztę śmietany, mieszamy dokładnie.

Rozlewamy deser do małych foremek, szklanek, słoiczków, miseczek, kieliszków czy czego tam chcemy. Do każdej porcji wkładamy cząstkę mandarynki. (Śmietany starczy na 7 takich foremek).

Wstawiamy panna cottę do lodówki i czekamy. Po trzech godzinach możemy ją zjeść. Podajemy w naczynkach, w których tężała lub wydobywamy z foremki. Pomoże oddzielenie nożem deseru od ścianek i zanurzenie foremki w ciepłej wodzie.

Każdą porcję przystrajamy jeszcze cząstką mandarynki i ewentualnie fiołkiem. Kwiatki można pożreć na surowo, o ile umyło się je wcześniej i sprawdziło, czy nie mają dzikich lokatorów.





sobota, 22 marca 2014

Penne z anchois, czosnkiem, kaparami i cytryną

     Dzisiejszy wpis będzie krótki, jak lista składników dzisiejszego dania. Będzie to lekki i orzeźwiający makaron, który wymyśliłam z okazji pierwszych naprawdę ciepłych dni. 
     Patrząc na ingrediencje, łatwo się domyślić, że jest on przede wszystkim kwaśny od cytryny i kaparów, ale doprawiony pikanterią pieprzu i czosnku oraz podszyty głębokim, słonym, rybnym smakiem anchois. 
     Być może ten opis nie każdego zachęci do degustacji, ale Pan D. i ja, pierwsi recenzenci przepisu, byliśmy ukontentowani. Zaintrygowani nowym doznaniem pochłonęliśmy garnek makaronu z błyszczącymi oczami i trzęsącymi się uszami. Uznaliśmy tylko zgodnie, że przydałby się jeszcze parmezan, który wprowadziłby do całości odrobinę słodyczy.


PENNE Z ANCHOIS, CZOSNKIEM, KAPARAMI I CYTRYNĄ

500 g makaronu penne, 2 duże ząbki czosnku, 2 garści kaparów, 6 filecików anchois, cytryna, 2 sowite łyżki oliwy, pieprz zielony ziarnisty, trochę parmezanu


Makaron gotujemy al dente i w międzyczasie przygotowujemy pozostałe składniki. 

Czosnek kroimy w cienkie plasterki, anchois siekamy, kapary odsączamy. Cytrynę najpierw myjemy dokładnie, potem sparzamy. Z połowy ścieramy skórkę, a z całej wyciskamy sok (do osobnego naczynia).

Na patelni rozgrzewamy oliwę. Wrzucamy na nią czosnek, anchois, kapary i skórkę z cytryny. Podsmażamy krótko, zachowując szczególną ostrożność, bo na mocno rozgrzanej patelni czosnek może szybko się spalić.

Odsączony makaron mieszamy z zawartością patelni (najlepiej wrzucić makaron na patelnię, oczywiście jeśli jest odpowiednio duża). Dolewamy sok z cytryny i mieszamy. Doprawiamy trochę świeżo zmielonym zielonym pieprzem.

Nakładamy na talerz, każdą porcję posypujemy jeszcze odrobiną pieprzu i skórki z cytryny oraz parmezanem, jeśli go używamy.



piątek, 21 marca 2014

Krem z warzyw pospolitych

     Krem z białych warzyw jest modny. Figuruje w menu wielu restauracji i pojawia się na tzw. "salonach". Niedawno trafiłam na niego podczas wystawnego balu w poznańskim hotelu Bazar. Uchodzi za wykwintny, choć przyrządza się go ze składników raczej niewyszukanych. 
     Przywodzi mi to na myśl święcący triumfy w latach 70-tych koktajl krewetkowy, który wspomina Nigel Slater w swojej autobiografii Toast. Historia chłopięcego głodu. Przystawka ta uważana była za szykowną i każda aspirująca do miana eleganckiej knajpa musiała mieć ją w swojej ofercie. Tymczasem przyrządzało się ją z niezbyt nobliwych komponentów, a mianowicie rozmrożonych krewetek, sałaty lodowej i sosu Marie Rose, pod którą to wdzięczną nazwą  kryła się najczęściej po prostu mieszanka ketchupu i majonezu. 
     Krem z białych warzyw miewa różny skład. Podążający za trendami szefowie kuchni zapewne używają do niego tzw. "zapomnianych warzyw" czyli pasternaku, skorzonery i topinambura.  Ja użyłam warzyw najbardziej pospolitych, wykopanych z polskiej ziemi i powszechnie dostępnych za grosze, bo chciałam udowodnić, że to, co funkcjonuje jako wyrafinowane, składa się z elementów bardzo przeciętnych.
     Wykorzystałam więc pora, selera, pietruszkę i ziemniaki. Celem był aksamitny i subtelny krem, który smakowałby każdemu snobowi. Dopóki nie zapytałby, z czego jest zrobiony. Być może jednak smakosz, nie snob, powiedziałby, że to właśnie prostota czyni tą zupę dystyngowaną?
     Można go uszlachetnić podprażonymi płatkami migdałów, oliwą truflową, delikatnym mięsem indyczym lub cielęcym albo długodojrzewającą szynką. Można uzyskać bardziej wyrazisty smak, używając kalarepy lub białej rzodkwi. Można też dodać kalafiora, choć wiele osób go nie lubi.
     Jak zwykle w przypadku zup możliwości jest wiele i dlatego tak lubię je gotować, bawiąc się dobieraniem składników podstawowych i dodatków. Poczułam się w obowiązku usprawiedliwić jakoś fakt, że zupy, zwłaszcza te kremowe, pojawiają się na moim blogu tak często.


KREM Z WARZYW POSPOLITYCH

1 litr bulionu warzywnego, 2 korzenie pietruszki, pół niewielkiego selera korzeniowego, biała część pora, 2-3 ziemniaki (wzięłam po ok. 200 g każdego gatunku warzyw), ząbek czosnku, 2 łyżki masła, 60 ml słodkiej śmietany 18%, 2 ziarna ziela angielskiego, 2 liście laurowe, po kilkanaście ziaren białego i zielonego pieprzu, łyżeczka sproszkowanego imbiru, łyżeczka gałki muszkatołowej - najlepiej świeżo startej, ser pleśniowy - użyłam camemberta, ale może być też brie lub roquefort, jeśli chcemy mocniejszego akcentu

Warzywa kroimy w kostkę. W garnku roztapiamy masło i wrzucamy na nie warzywa. Dodajemy zmiażdżony i obrany, ale nieposiekany ząbek czosnku. Dusimy warzywa przez ok. 10 minut pod przykryciem, wyczekując momentu, w którym zaczną się rumienić.

Wtedy zalewamy je ciepłym bulionem. Dodajemy liście laurowe i ziele angielskie i gotujemy, aż warzywa zmiękną (10-15 minut).

Dolewamy śmietanę, czekamy aż zupa przestygnie, bo zbyt gorąca stępi nożyki blendera. 

Miksujemy zupę na gładki krem. Doprawiamy go gałką muszkatołową, imbirem i białym pieprzem.

Rozlewamy na talerze. Do każdej porcji dodajemy pokrojony w drobną kostkę ser i trochę świeżo zmielonego zielonego pieprzu.


Krem jest słodkawy, więc jeśli taka Wasza wola, możecie zbalansować jego smak sokiem z cytryny albo zamienić kwaśną śmietanę na słodką lub na jogurt grecki.





środa, 19 marca 2014

Zupa pomidorowa w stylu hinduskim

    
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...*


     Ten dzisiejszy deszcz wcale nie jest jesienny, ale stuka tak, jak słowa tego wiersza stukają w głowie. 
Odgłos kropel rozbijających się o parapet to jeden z moich ulubionych dźwięków, którym rozkoszuję się czytając w łóżku i rozpraszając szarość ciepłym światłem lampy albo leżąc w w ciemności i pozwalając mu się usypiać. 
     Deszczowy dzień, który można spędzić w domu, to prawdziwy skarb. W taki dzień lektura i domowe jedzenie smakują szczególnie dobrze. Oczywiście najlepiej zjeść coś ciepłego, a mówiąc konkretniej - zupę. Pomidorowa będzie w sam raz. Koniecznie z ryżem, marchewką i pietruszką. Doprawiona cynamonem, którego aromat zawsze mnie kręci i podnieca. Na obiad, a potem jeszcze wieczorem, w kubku z uszkiem, żeby wygodnie ją zjeść zwijając się w fotelu. Jeśli w drugim fotelu lub w nogach łóżka mruczy kot, to pełna sielanka została osiągnięta. 


ZUPA POMIDOROWA W STYLU HINDUSKIM

1,5 l wody, pierś z kurczaka, pęczek włoszczyzny (2 marchewki, 2 pietruszki, kawałek selera, zielona część pora), cebula, 2 ząbki czosnku, 2 goździki, 2 ziarna ziela angielskiego, 2 liście laurowe, kilka ziaren czarnego pieprzu, szczypta soli morskiej, laska cynamonu, łyżeczka garam masali, 700 ml passaty pomidorowej, natka pietruszki, 100 g ryżu

Pierś z kurczaka myjemy, oczyszczamy i umieszczamy w garnku. Zalewamy zimną wodą i zagotowujemy.
Zdejmujemy z powierzchni szumy.
Dodajemy posiekane ząbki czosnku i cebulę oraz pokrojone w kostkę warzywa. 
Wrzucamy goździki, ziele angielskie, liście laurowe, pieprz, sól i laskę cynamonu. Gotujemy ok. 15 minut na niewielkim ogniu. 
Po tym czasie wrzucamy ryż i mieszając od czasu do czasu, gotujemy tak długo, aż uznamy ryż za dostatecznie miękki. 
Wtedy dolewamy passatę pomidorową, dosypujemy garam masalę i mieszamy. Możemy doprawić jeszcze solą i pieprzem.

Wyławiamy z zupy pierś kurczaka, którą dzielimy na kawałki i wrzucamy z powrotem do garnka.
Pozbywamy się kory cynamonu, żeby nie zdominowała smaku zupy, gdy ta będzie stygnąć. Możemy też spróbować odłowić ziele angielskie i liście laurowe - w tym samym celu, ale też, by nie przeszkadzały w konsumpcji. 
Indywidualne porcje posypujemy posiekaną natką pietruszki. To oczywiście nieobowiązkowe, ale witamina C na przednówku przysłuży się każdemu.




* Leopold Staff - Deszcz jesienny

niedziela, 16 marca 2014

Pilaw z dorszem na puree z brokułów

     Uświadomiłam sobie niedawno, że dawno nie jadłam ryby. Odkąd chlubnie, choć nie bez przygód, zakończyłam swoją przygodę z lektoratem języka angielskiego, nie po drodze mi z Centralą Rybną, w której pobliżu odbywały się zajęcia i do której często po nich zaglądałam. Teraz muszę fatygować się po świeżą rybkę jakieś 10 minut piechotą. Brak ryb w diecie to poważne niedopatrzenie, wybrałam się więc w tą daleką podróż. U jej celu zastałam nader skromny asortyment świeżych ryb i znów zmuszona byłam wybrać dorsza. Najważniejsze, że nie był mrożony i ponoć pochodził z Bałtyku. 
      Do delikatnego dorsza dobrałam równie delikatny biały ryż, choć nadałam mu trochę charakteru i koloru, robiąc z niego pilaw z dodatkiem curry. Rybę położyłam na puree z brokuła, choć po degustacji stwierdzam, że wolę brokuły w uroczej formie miniaturowych drzewek, zblanszowanych i chrupiących. 
      Z całej kompozycji, cieszącej oczy kolorami, najbardziej smakował mi ryż - złocisty, wilgotny, sypki, aromatyczny i pełen miłych akcentów w postaci słodkich, pulchnych rodzynek i chrupkich płatków migdałowych. Następnym razem ugotuję sobie sam pilaw, bez żadnych dystraktorów. 

PILAW Z DORSZEM NA PUREE Z BROKUŁÓW

4 filety z dorsza, sól, pieprz, oliwa do smażenia, sok z cytryny

pilaw:

250 g ryżu jaśminowego, 1/2 l bulionu warzywnego, mała cebula, garść rodzynek, garść płatków migdałowych, 2 łyżeczki mieszanki przyprawowej curry, 2 łyżki oliwy do smażenia

puree z brokuła:

pół brokuła podzielonego na różyczki, łyżka oliwy extra vergine, sól, zielony pieprz, gałka muszkatołowa, sok z cytryny


Rodzynki zalewamy ciepłą wodą.
W garnku rozgrzewamy oliwę. Podsmażamy na niej przez chwilę cebulę, dodajemy curry. Podsmażamy przez minutę, starannie mieszając, po czym wrzucamy ryż. Podsmażamy dalej, mieszając ziarenka ryżu z cebulą i przyprawą.
Gdy ryż się zeszkli, zalewamy go gorącym bulionem. Przykrywamy i gotujemy do miękkości, ok. 15 minut.
Wszystko powinno być w porządku, ale jeśli ryż wchłonie cały płyn, a nadal jest twardy, to należy dolać wody i gotować do skutku.
Do gotowego pilawu dodajemy odsączone rodzynki i płatki migdałowe.

W międzyczasie zagotowujemy wodę, delikatnie ją solimy i wrzucamy na wrzątek różyczki brokuła. Po trzech minutach wyjmujemy je z garnka i przepłukujemy zimną wodą.
Brokuła blendujemy na puree, dodając oliwę i przyprawiając odrobiną soku z cytryny, gałką muszkatołową, pieprzem i ewentualnie solą. Jeśli ciężko się miksuje, możemy dolać trochę ciepłej wody lub bulionu. 

Filety z dorsza oprószamy solą i pieprzem. Smażymy na rozgrzanej oliwie, minutę z każdej strony.

Na talerz nakładamy trochę puree, rozprowadzamy łyżką i kładziemy na nim kawałek ryby, który polewamy sokiem z cytryny.
Obok kładziemy pilaw.




piątek, 14 marca 2014

Zupa z selera z akcentem sezamowym

     Do zrobienia surówki, którą prezentowałam poprzednim razem, zużyłam tylko 1/3 pokaźnej bulwy selera, trzeba więc było coś zrobić z pozostałą częścią. Przy każdej okazji podkreślam moją selerofobię, ale przecież nie mogłam go wyrzucić. Ugotowałam więc na nim prostą zupę, której smak niewiele miał wspólnego z surowym selerem i szczerze mnie zachwycił. 
     Jeśli podobnie jak ja, uważacie seler za feler, to w tej postaci będziecie się nim zajadać. Jeśli jak Pan D. uwielbiacie selera na surowo, to w tej zupie nie znajdziecie jego smaku, ale i tak poprosicie o dokładkę.
     Seler koresponduje z orzechami, dlatego dodałam do niego tahinę, która ostatnio pojawiła się w hummusie oraz olej sezamowy, który bardzo lubię. Nieskromnie powiem, że był to trafny wybór.


ZUPA SELEROWA

ok. 400 g selera, 1 i 1/4 l bulionu warzywnego, 3 małe ziemniaki, łyżka tahiny, 2 łyżki śmietanki 30%, łyżka soku z cytryny, olej sezamowy, czerstwe pieczywo na grzanki, ząbek czosnku, 2 łyżki oliwy, łyżka masła
ew. długodojrzewający żółty ser (na miejscu będą również sery pleśniowe, z białą lub niebieską pleśnią)

Selera kroimy w kostkę. Dusimy go przez ok. 10 minut na łyżce oliwy i łyżce masła. Zalewamy ciepłym bulionem, a gdy ten zawrze, dorzucamy pokrojone w kostkę ziemniaki. Gdy warzywa zmiękną, miksujemy zupę na gładko. 
Dodajemy tahinę, śmietanę i sok z cytryny.

Grzanki robimy rwąc chleb na kawałki, które podsmażamy na łyżce oliwy, delikatnie soląc i pieprząc. Na koniec dodajemy czosnek posiekany najdrobniej, jak umiemy. Gdy mocno się zrumieni, zdejmujemy patelnię z ognia.

Zupę rozlewamy na talerze lub do miseczek, do każdej porcji wsypujemy trochę grzanek i czosnku. Możemy polać kilkoma kroplami oleju sezamowego lub posypać startym serem o wyrazistym smaku. 




czwartek, 13 marca 2014

Kotlety schabowe w mące z fistaszków z ziemniakami i surówką z selera i ananasa

     Po raz pierwszy mam zaszczyt gościć na moim blogu kotlet schabowy, króla polskich stołów, oczywiście w towarzystwie jego tradycyjnej świty czyli ziemniaków i surówki. Tym razem król ma jednak nowe szaty i zamiast grubym okryciem z bułki tartej, otulony jest cienkim, złotym płaszczykiem z mielonych orzeszków ziemnych. W kubraczkach występują też młode ziemniaki, bo szkoda mi było obierać je z ich cieniutkiej skórki. Orszak zamyka surówka z surowego korzenia selera, którego smak wciąż jest dla mnie problematyczny, dlatego jego też przyozdobiłam złotem, dodając ananasa. Tak oto powstał ten tercet, niby ograny, ale ciut egzotyczny.


KOTLETY SCHABOWE W MĄCE Z FISTASZKÓW Z ZIEMNIAKAMI I SURÓWKĄ Z SELERA I ANANASA

Na 2 osoby:

360 g schabu (kupiłam 5 oczyszczonych już plastrów mięsa), mąka z orzeszków ziemnych (zmielone na mąkę orzeszki kupuję, gdy tylko je dorwę w jakimś markecie, ale jeśli Wam się nie uda, możecie sami zmielić orzechy, niekoniecznie na pył), jajko, sól, pieprz, olej do smażenia

młode ziemniaki

surówka: 250 g selera, 2 łyżki jogurtu naturalnego, łyżka soku z cytryny, łyżka majonezu, łyżka chrzanu, pół puszki ananasa w kawałkach - odsączonego z syropu

Zaczynamy od wstawienia ziemniaków, a następnie robimy surówkę. Selera obieramy i ścieramy na tarce o średnich oczkach. Mieszamy z sokiem z cytryny i kawałkami ananasa. Doprawiamy jogurtem, majonezem i chrzanem, ewentualnie odrobiną soli. 

Jeśli mamy cały kawał mięsa, musimy je oczyścić i pokroić na plastry centymetrowej grubości. Kotlety rozbijamy cienko, energicznie tłukąc je młotkiem do mięsa.

Na jednym talerzu rozbełtujemy jajko, które doprawiamy solą i pieprzem. Na drugi talerz wysypujemy mąkę orzechową w ilości "na oko".

Na patelnię wlewamy olej i mocno go rozgrzewamy.  Jeśli położymy kotlety na zimny tłuszcz, panierka nim nasiąknie.
Schabowe obtaczamy najpierw w jajku, a potem w mące i smażymy na złoto, po ok. 5 minut z każdej strony.





wtorek, 11 marca 2014

Makaron ryżowy z kurczakiem, brukselką i ananasem w sosie teriyaki

     Jeszcze niedawno narzekałam na nudę panującą wśród dostępnych zimą krajowych warzyw, a teraz, u progu wiosny, przestraszyłam się nagle, że za chwilę zostaną one wyparte przez młode jarzyny. Pomyślałam o brukselce, z którą romansuję od niedawna, a która właśnie powoli wychodzi z obiegu.
Myśląc, jak ją przyrządzić, by nie była blada i wymęczona w wodzie, postanowiłam zeswatać ją z ananasem, bo takiej konfiguracji jeszcze nie próbowałam. Następnym skojarzeniem był sos teriyaki, który świetnie komponuje się z zielonymi warzywami (np. fasolką, bobem czy groszkiem cukrowym). W ten sposób na horyzoncie zamajaczyła Japonia, więc idąc tym tropem, wymarzyłam sobie makaron soba, którego nigdy nie jadłam. 
Japończycy teriyaki łączą najczęściej z rybą, zaplanowany został więc łosoś. Życie oczywiście zweryfikowało marzenia - Piotr i Paweł, w którym spodziewałam się znaleźć makaron gryczany, zawiódł mnie, nie chcąc więc narażać Pana D. na medytację przed regałem z żywnością orientalną, wzięłam makaron ryżowy. Rybę zastąpiłam kurczakiem, który z lodówki wołał o wykorzystanie. Ananas miał być świeży, ale tam, gdzie po niego poszłam, zastałam owoce pokryte warstwą pleśni, którym pióropusze same już wypadały z głowy, z rezygnacją więc kupiłam ananasa w puszce.
Mimo niezgodności z zamierzeniami, udało mi się stworzyć pyszne danie w japońskim stylu. Nawet brukselka wczuła się w klimat i z niewyjaśnionych przyczyn smakowała zupełnie jak wasabi! Może to dzieki zaromatyzowaniu oleju czosnkiem i imbirem, a może dzięki krótkiemu smażeniu?


MAKARON RYŻOWY Z KURCZAKIEM, BRUKSELKA I ANANASEM W SOSIE TERIYAKI

250 g makaronu ryżowego (cienkie nitki), 200 g brukselki (ok. 15 niewielkich sztuk), 1/2 puszki ananasa pokrojonego w kostkę + łyżka syropu, 2 małe piersi z kurczaka, opakowanie gotowej marynaty teriyaki - 120 g (użyłam tego - ma w składzie  mirin - japońską winną przyprawę, którą zapewne trudno dostać osobno), 2 ząbki czosnku, mały kawałek imbiru, olej roślinny do smażenia, garść nasion słonecznika

Najlepiej byłoby smażyć w woku, ale jako, że nie stanowi on standardowego wyposażenia każdego polskiego domu, to poradzimy sobie też przy użyciu innej patelni.


Na początek na suchą, rozgrzaną patelnię wrzucamy ziarenka słonecznika i czekamy, aż zaczną orzechowo pachnieć i trochę się zrumienią. Gdy będą już uprażone, zdejmujemy je z patelni i odkładamy do posypania dania na koniec.

Przygotowujemy też inne składniki. Filety z kurczaka myjemy, oczyszczamy, kroimy w kostkę lub paski. Brukselkę myjemy, pozbawiamy brzydkich wierzchnich liści i twardych końcówek, kroimy na połówki.
Czosnek drobno siekamy, imbir możemy posiekać ultra-drobno lub zetrzeć. 

Na patelni rozgrzewamy 2 łyżki oleju. Wrzucamy na niego czosnek i imbir, podsmażamy minutę. Dorzucamy kurczaka, smażymy kolejne 2 minuty, mieszając. Teraz dodajemy brukselkę i podsmażamy jeszcze 3 minuty.
W tym czasie możemy zalać makaron wrzątkiem, posolić delikatnie i przykryć, żeby zmiękł.

Zalewamy zawartość patelni marynatą i mieszamy. Dodajemy kawałki ananasa i łyżkę syropu z puszki. Całość dusimy jeszcze kilka minut.

Makaron odcedzamy i wrzucamy na patelnię, jeśli jest ona dość duża. Jeśli nie, to robimy odwrotnie - zawartość patelni dolewamy do garnka z makaronem. Tak czy inaczej, chodzi o to, żeby wymieszać jedno z drugim.

Nakładamy do miseczek, posypujemy słonecznikiem.





niedziela, 9 marca 2014

Poland cooks for Holland. Hummus


Moja droga M.!


     To fantastycznie, że Twoja kariera rozwija się tak pomyślnie, choć oczywiście jest drobny tego minus: brak czasu na korespondencję, gotowanie i czytanie.
Ja sama, choć mam czasu wolnego więcej niż Ty i choć od zawsze cenię wysoko słowo pisane, zauważyłam, że nie mam już takiej cierpliwości do książek, co kiedyś. Także przeglądając niezliczone blogi kulinarne, zazwyczaj rzucam okiem na zdjęcie potrawy i listę składników, a w tekst zagłębiam się tylko, jeśli widzę, że warto lub chcę ugotować coś podobnego. Chcąc nie chcąc bierzemy udział w ewolucji ludzkiego mózgu, jakiej ten podlega pod wpływem internetu. To naturalny mechanizm obronny. Musimy jakoś filtrować zalewający nas ocean obrazów, słów i dźwięków, żeby nie zwariować. Oczywiście tu też jest druga strona medalu: mamy łatwy i szybki dostęp do informacji z całego świata i nawet nie ruszając się z miejsca zamieszkania mamy poczucie, że każdy zakątek globu jest na wyciągnięcie ręki.
     Nie będę dłużej snuć tych dość oczywistych dywagacji, bo w związku z powyższymi uwagami chciałam ograniczyć ilość słów. Także przepis będzie dziś błyskawiczny i niewymagający nawet gotowania. Wystarczy, że zmiksujesz wszystkie składniki i hummus, o którym mowa, gotowy. Zapewne spotkałaś się już z tą zdrową pastą, która zyskała uznanie na całym świecie, zwłaszcza wśród wegetarian i wegan. Co do jej pochodzenia, to trwa na tym tle libańsko-izraelski spór. Libańczycy nieraz już podejmowali zakończone fiaskiem próby zastrzeżenia nazwy "hummus", podczas gdy w Izraelu jest to ważny towar eksportowy, uważany zapewne za wynalazek izraelski.
     Jako, że wkrótce znów będziesz w Izraelu, być może zdarzy Ci się jeść tamtejszy hummus, a może sama go przyrządzisz? Jestem też ciekawa, co Twój A. ma do powiedzenia na temat tego specjału jako rodowity Izraelczyk. Podobno mieszkaniec Izraela zjada średnio 10 kg hummusu rocznie!
      
     Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę Ci, żebyś dalej tak dziarsko podbijała świat! I żebyśmy spotkały się koniecznie, kiedy znów zawitasz do ojczyzny!

F.

P.S. Pytanie czysto techniczne: czy nie powinnam pisać do Ciebie bez polskich znaków?



HUMMUS

Tradycyjnie przyrządzanie hummusu zapewne jest bardziej czasochłonne, bo wymaga ugotowania ciecierzycy i cierpliwego utarcia jej na gładką masę. Jeśli jednak mamy pod ręką puszkę ugotowanej już cieciorki i urządzenie miksujące, to hummus uzyskamy w kilka minut.


puszka ciecierzycy,  sok z połowy cytryny, 2 ząbki czosnku, sól, łyżka tahini - pasty z sezamu, 2 łyżki oliwy

Całość miksujemy. Jeśli pasta jest za gęsta, możemy ją rozcieńczyć wodą. Ja od razu dodałam łyżkę wody z puszki z cieciorką i konsystencja była bez zarzutu.

Najczęściej hummus jada się z pitą, ale będzie smaczny z każdym innym pieczywem. Sprawdza się też jako dip do surowych, pokrojonych w słupki warzyw, zwłaszcza na imprezach.
Warto posypać go słodką lub ostrą papryką, orzeszkami pinii lub innymi orzeszkami/ziarenkami, posiekaną natką lub zatarem.



piątek, 7 marca 2014

Banoffee pie

     Nieczynny piekarnik oznacza smutną egzystencję bez możliwości pieczenia ciast i ciasteczek, w której główną pociechę stanowi czekolada. Istnieje jednak kilka deserów, które można przyrządzić bez piekarnika, by tą smutną egzystencję nieco sobie osłodzić. Jednym z nich jest banoffee pie, którego nigdy wcześniej nie jadłam. Ten zrobiony przeze mnie wczoraj był więc debiutem, do którego musiałam przygotować się merytorycznie. Poszperawszy w różnych zakątkach internetu, zdecydowałam się oprzeć na recepturze z programu  The Hairy Bikers. Zachęcił mnie raczej tytuł przepisu, brzmiący "Best-ever banofee pie", niż powierzchowność dwóch rzeczywiście włochatych prowadzących
Nie mając porównania nie wiem, czy to naprawdę najlepsze takie ciasto na świecie, ale niewątpliwie niezwykle smaczne. Muszę jednak zaznaczyć, iż mimo, że pozostałe komponenty deseru równoważą bardzo słodkie toffee, to i tak jest to propozycja dla osób z wysokim poziomem tolerancji słodyczy.
     Jedyną moją modyfikacją było dodanie serka mascarpone, bo nie przepadam za bitą śmietaną (czy słyszę okrzyki zdumienia?). Dzięki temu obyło się też bez użycia miksera, który leży gdzieś w piwnicy pod stertą innych gratów. Zapytacie, czego jeszcze brakuje w mojej kuchni? Długo by wymieniać...


BANOFEE PIE

Spód:

250 g czekoladowych herbatników petit beurre, 200 g masła

Toffee:

115 g masła, 115 g brązowego cukru, 400 ml słodzonego mleka skondensowanego (można też przez 2 godziny gotować zamkniętą puszkę takiego mleka, żeby odpowiednio zgęstniało - będzie mniej słodko i tłusto, ale zależało mi na czasie)

Wierzch:

250 g serka mascarpone, 100 ml śmietany 30 %, 2 łyżki cukru pudru, 4 banany, 2 kostki czekolady deserowej lub kakao do posypania


BANOFFEE NALEŻY PRZYRZĄDZIĆ Z KILKUGODZINNYM WYPRZEDZENIEM, BO NAJLEPSZE JEST, GDY SPĘDZI TROCHĘ CZASU W LODÓWCE


Herbatniki musimy rozdrobnić na piasek. Jeśli mamy robota kuchennego, to jego pomoc będzie nieoceniona. Jeśli nie (ja oczywiście go nie posiadam), możemy rozbić herbatniki tłuczkiem do mięsa. Trzeba je tylko najpierw szczelnie owinąć folią spożywczą, żeby okruchy nie latały dookoła nas. Można też spróbować zrobić to przez zamknięte opakowanie, ale uznałam to za nieco ryzykowne.
Masło roztapiamy i mieszamy z pokruszonymi ciasteczkami.
Powstałą masą wylepiamy formę do tarty.

Aby zrobić toffee, rozpuszczamy masło na małym ogniu. Dosypujemy cukier i mieszamy, aż się rozpuści. Wtedy dodajemy skondensowane mleko, zagotowujemy ciągle mieszając i gotujemy trzy minuty, żeby masa nieco ściemniała i zgęstniała.

Gotowe toffee wylewamy na spód, odstawiamy do całkowitego ostygnięcia. Na toffee rozkładamy plasterki 1-2 bananów, wciskając je delikatnie do środka.

Mascarpone ubijamy ze śmietaną i 2 łyżkami cukru pudru - ręcznie lub mikserem, ale niezbyt sztywno.
Dodajemy pozostałe banany, pokrojone w kostkę. Mieszamy delikatnie, ale dokładnie.

Pokrywamy spód z toffee serkiem ze śmietaną. Na wierzch ścieramy trochę czekolady deserowej lub sypiemy kakao (równomiernie, przez sitko).

Wstawiamy do lodówki na co najmniej godzinę.

Kroimy w niewielkie trójkąty. Jeden mały kawałek jednorazowo w zupełności wystarczy, bo to deser rozpustny, ale też dość zapychający.