wtorek, 18 grudnia 2012

Konfitura cebulowa

Konfitura cebulowa pojawiła się w moim życiu kilka lat temu zupełnie przez przypadek i wstrząsnęła moim światem. Kupiłam ją w Carrefourze i potem odwiedzałam ten sklep tylko ze względu na cebulowe szczęście w słoiku. Kiedy miałam konfiturę z cebuli w lodówce, stawała się moją obsesją i jadłam ją codziennie, aż zapas się kończył i mijało sporo czasu nim znowu było mi po drodze z Carrefourem. Niedawno z przykrością odkryłam, że nawet tam nie sprzedają już tego przysmaku, stanęłam więc przed koniecznością przyrządzenia go własnoręcznie. Uczyniłam to pewnego niespokojnego wieczoru, kiedy jadowita cebula pomogła mi osiągnąć katharsis poprzez łzy, a silny zapach gotowanej z cukrem i octem cebuli pokrzepił moje serce. Jakiś czas później, w ramach eksperymentu, przyrządziłam jeszcze konfiturę z czerwonej cebuli. Nie wiem, czy dlatego, że ta kupna była złota i to ją pokochałam jako pierwszą, ale przedkładam ją ponad czerwoną. Warto wypróbować obie i dokonać osobistej analizy porównawczej. Dla mojego Mężczyzny obie były zaskoczeniem i nie potrafił powiedzieć, która smakuje mu bardziej. Bardziej wytrawną i winną konfiturę czerwoną zaserwowałam Mu ze średnio krwistym stekiem, a złotą tak, jak lubię najbardziej czyli ze śmierdzącym kozim serem. Ta ostatnia będzie pasowała również do innych słonych serów, wyrazistych szynek, najlepiej surowych i wędzonych lub do pikantnej zieleniny, jak rukola. Czerwona lubi się zwłaszcza z czerwonym mięsem i pasztetami. O mojej cebulowej miłości pisałam już kiedyś na moim drugim blogu, link tutaj, zapraszam. Jeżeli weźmiecie się za te przetwory teraz i uzyskacie więcej niż jeden słoik, to odpowiednio przyozdobiony może być to świetny prezent gwiazdkowy.


CZERWONA KONFITURA CEBULOWA

1 kg cebuli, 2 łyżki oliwy, 4 łyżki czerwonego wina półwytrawnego, 200 g białego cukru, 100 g brązowego cukru, 100 ml octu balsamicznego, 4-6 łyżek soku malinowego, sól, pieprz

Cebulę obieramy i kroimy w półplasterki. Podsmażamy 10-15 minut na oliwie. Przyprawiamy i dusimy ok. 40 minut, do uzyskania gęstej konfitury. Przekładamy do wyparzonych słoików, które stawiamy dnem do góry, żeby się zassały. 






ZŁOTA KONFITURA Z CEBULI

1 kg złotej cebuli, pół szklanki białego wina (użyłam półsłodkiego, bo miałam napoczęte w lodówce), 100 ml octu balsamicznego (lub więcej do smaku), sól, pieprz, 300 g cukru, 2 łyżki oliwy

Przyrządzamy tak, jak tą z czerwonej cebuli. 




czwartek, 22 listopada 2012

Tarta ze śliwkami, jabłkami i sosem karmelowym

Wymyśliłam sobie nowy przepis na ciasto, które miało być tak pracochłonne, że entuzjazm straciłam po wykonaniu pierwszego etapu czyli upieczeniu spodu do tarty. Zazwyczaj potrafię spędzić w kuchni długie godziny, ale są dni, kiedy nie mam siły na nic więcej niż szybki obiad lub kanapka. To był jeden z dni tego drugiego rodzaju, zostałam więc z kruchym ciastem, które mogło poczekać na lepsze jutro i powrót zapału. Gdy ten wrócił, odstąpiłam jednak od pierwotnego pomysłu (do którego wrócę w przypływie chęci) i postanowiłam zużyć resztę jabłek z sadu, które czekały na swoją kolej już od bardzo dawna. Jako że jesień to sezon śliwkowy, to dodałam do jabłek czerwonych śliwek, a dzieła dopełnił sos karmelowy. Nie udało mi się uchwycić aparatem najlepszych chwil tego ciasta czyli tych tuż po przyrządzeniu, gdy jest jeszcze ciepłe. Wygląda na rozpaćkane, ale jest naprawdę smakowite, także po odgrzaniu. Trochę mi przykro, że znów musicie wierzyć mi na słowo, bo zdjęcia nie powalają estetyką, ale mam nadzieję, że trochę usprawiedliwia mnie pośpiech, w jakim je robię, stary CyberShot, którymi je wykonuję i otoczenie, w jakim są robione czyli brzydka kuchnia wynajętego mieszkania, w której trudno o ładne naczynia i nakrycia. Cóż, winny się zawsze tłumaczy, ale zaufajcie, że jeśli zrobicie ten w gruncie rzeczy prosty i szybki deser, nie pożałujecie i nie będzie Wam przeszkadzać, jeśli też będzie nieco rozpaćkany.

TARTA Z JABŁKAMI, ŚLIWKAMI I SOSEM KARMELOWYM

Kruchy spód:

300 g mąki, 200 g masła, 100 g cukru, 2 żółtka, szczypta soli

Mąkę siekamy z zimnym masłem, dodajemy pozostałe składniki i szybko zagniatamy na gładką kulę. Owijamy ją w folię spożywczą i wkładamy na pół godziny do lodówki. Schłodzonym ciastem wylepiamy formę do tart (wysmarowaną masłem, jeżeli nie jest silikonowa, tak jak moja), obciążamy (czyli wykładamy folią aluminiową lub papierem do pieczenia i sypiemy na to groch, kaszę, ryż czy co tam mamy pod ręką). Pieczemy 15 minut w 180 stopniach. Zdejmujemy obciążenie, pieczemy jeszcze 5 minut, po czym zostawiamy do ostygnięcia. 

Owoce:

5 kwaskowych jabłek, 1/2 kg czerwonych śliwek, łyżka masła, łyżka brązowego cukru

Owoce myjemy, jabłka obieramy, śliwek nie musimy, kroimy w kostkę. W rondlu rozpuszczamy łyżkę masła, smażymy na niej owoce, by zmiękły, ale nie rozpadły się zanadto. Pod koniec dodajemy łyżkę cukru. 

Aby zjeść deser na ciepło, bo taki jest najlepszy, położyłam owoce na spód krótko po ich przyrządzeniu, wysypując uprzednio ciasto tartą bułką, by kruche ciasto nie rozmiękło za bardzo.

Sos karmelowy:

2 łyżki masła, 6 łyżek brązowego cukru

Na patelni rozpuszczamy masło, wsypujemy cukier i mieszamy tak długo, aż cukier się rozpuści i otrzymamy gęsty, gładki sos. Oczywiście musimy baczyć, aby nie przypalić cukru, nie zostawiamy więc sosu samego sobie ani na chwilę. 

Nakładamy kawałki ciasta na talerzyki i polewamy sosem. Jeśli nie zjemy wszystkiego od razu, możemy polać sosem ciasto i w takiej postaci zostawić do ostygnięcia i przechowywać w lodówce. Jeśli jednak wolimy zapobiec przemianie sosu w białawą polewę, budzącą nieapetyczne skojarzenia, możemy zostawić sos na patelni i odgrzać go przy konsumpcji kolejnego kawałka, który najlepiej też podgrzać w piekarniku.




wtorek, 13 listopada 2012

Kaszka z mleczkiem

Czasami nachodzi nas tęsknota za dzieciństwem i chęć zjedzenia czegoś, co pamiętamy z domu rodzinnego albo instytucji żywienia zbiorowego, takiej chociażby, jak przedszkole. Zwłaszcza w chłodne, deszczowe dni nabieramy ochoty na coś pocieszającego czyli słodkiego i ciepłego. W pierwszym wpisie wspomniałam o kaszce, którą we wczesnym okresie życia wyplułam na talerz. Teraz już nie popełniłabym tego błędu. Kasza manna pływająca w soku malinowym to klasyczny stołówkowy deser, którego ostatnio zapragnęłam. Kupowałam czasem gotowe kaszki, ale nie mogą się one równać z wersją domową. Przyrządziłam więc sobie kaszkę na mleczku, w wersji jesiennej czyli cynamonową z jabłkami. Jabłek obecnie jest pod dostatkiem, a wręcz w nadmiarze. Opadają z drzew i gniją na chodnikach, w sadach i ogródkach działkowych. Lepiej spożytkować je w konstruktywny sposób, który podaję poniżej. 
Pozostając jeszcze w temacie przedszkola, przypomniałam sobie dziecinny wierszyk o sroczce, która ważyła kaszkę. Pierwsza wersja, jaką znalazłam, okazała się dość brutalna, więc z przyjemnością ją przytaczam. Mnóstwo jest wersji ocenzurowanych, złagodzonych, ale nie jestem zwolenniczką oszczędzania dzieciom mocnych scen, oczywiście w granicach rozsądku. Czytając swoim dzieciom i podsuwając im lektury, warto rozważyć tezę Umberta Eco, który twierdził, że obcowanie z przemocą i złem poprzez literaturę może zapobiec chęci doświadczenia ich w rzeczywistości. Może więc lepiej przeczytać latorośli wersję Kopciuszka, w której złe siostry amputują sobie palce i pięty, zamiast tłumaczyć się w przedszkolu, dlaczego nasza pociecha próbowała pozbawić koleżankę jakiejś części ciała. 



Tu sroczka kaszkę warzyła
Tu sobie ogonek sparzyła
Temu dała, bo prosił
Temu zaś, bo wodę nosił
Temu na miseczkę
Temu na łyżeczkę
A temu nic nie dała
Tylko mu główkę urwała
Frrrr, do lasu poleciała
I tu się schowała




CYNAMONOWA KASZA MANNA Z JABŁKAMI

2 porcje:

2 szklanki mleka, 5 łyżek kaszki, łyżka cukru, łyżeczka cukru z prawdziwą wanilią, łyżeczka cynamonu, kilogram jabłek, 3/4 szklanki cukru (ilość cukru dyktuje stopień kwaśności jabłek), łyżka masła

Do chłodnego mleka dodajemy kaszkę, oba rodzaje cukru i cynamon, stawiamy na ogniu i mieszamy trzepaczką, podgrzewając wolno. Gdy się zagotuje, trzymamy na ogniu jeszcze kilka minut, żeby zgęstniała. Najlepiej ciągle mieszać, aby wprowadzić się w uspokajający trans i zapobiec powstaniu grudek. 

Jabłka obieramy, wycinamy gniazda nasienne, kroimy w sporą kostkę. W rondlu rozpuszczamy masło i chwilę smażymy na nim jabłka, bez przerwy mieszając. Gdy zaczną mięknąć, dodajemy cukier. Dusić, aż zaczną się rozpadać. Studzimy.

Na dnie miski kładziemy przygotowane jabłka, wylewamy na nie kaszkę i na wierzchu przyozdabiamy jeszcze jednym kleksem jabłek. 

Jemy na ciepło lub na zimno. 



sobota, 3 listopada 2012

Greckie dziwadełka

To, co lepiąc nazwałam greckimi dziwadełkami, to pokłosie poprzedniego przepisu. Jak wspominałam, ciasto drożdżowe zdawało się nie kończyć, a mnie naglił czas, więc w końcu jego nadmiar porzuciłam. Na drugi dzień dochodzący z szafki zapach drożdży przypomniał mi o resztce ciasta, którą szkoda było wyrzucić, choć nie wiem, czy przechowywanie go w cieple przez ponad dobę nie jest praktyką w gastronomii zakazaną. Początkowo chciałam zrobić tradycyjne w mojej rodzinie rogaliki nadziewane marmoladą i smarowane lukrem, ale ponieważ ciasto obliczone było na wypiek wytrawny i nie zawierało słodkich składników, to wybrałam koncepcję słoną. W poszukiwaniu inspiracji zajrzałam do lodówki i szybko skomponowałam nadzienie z obecnych tam zielonych oliwek, czerwonej papryki i sera feta. Są dary losu, są dary lasu i są też dary lodówki. Nadziewając ciasto formowałam je w pierożki, a potem zawijałam dodatkowo w coś na kształt profiterolek. Ze względu na trudną do określenia formę i składniki farszu, ochrzciłam tą przekąskę "greckimi dziwadełkami". Okazała się wyjątkowo smaczna, a mój Mężczyzna, jako wielbiciel wypieków niesłodkich, pochłonął wszystkie jeszcze tego samego wieczoru. Ja też załapałam się na kilka sztuk i ze spokojnym sumieniem mogę polecić te rożki-pierożki jako znakomitą zagryzkę. 

PIEROŻKI DROŻDŻOWE Z GRECKIM FARSZEM

Ciasto drożdżowe - przepis tutaj, zielone oliwki, ser feta, papryka czerwona, rozbełtane jajko, mieszanka przypraw do gyrosa (jeśli nie mamy pod ręką gotowej mieszanki, możemy skomponować ją sami z kuminu, oregano, czarnego pieprzu, papryki, suszonej cebuli i soli)

Z rozwałkowanego ciasta wykrawamy szklanką kółka, które w razie potrzeby ręcznie i pojedynczo rozpłaszczamy i rozciągamy, aby zmieścić jak najwięcej nadzienia. Zlepiamy w pieroga, po czym jeszcze zwijamy brzegi, kreując coś przypominającego profiterolkę lub kwiat róży. Kładziemy na wysmarowanej masłem lub wyłożonej papierem do pieczenia blasze. Każdego pierożka smarujemy jajkiem i posypujemy szczyptą przyprawy. Pieczemy w 200 stopniach na złoty kolor (ok. 15-20 minut).





środa, 31 października 2012

Drożdżowe pierożki z nadzieniem dyniowym

Dziś Halloween, które podobnie jak inne zagraniczne święta zaczęło funkcjonować na rodzimej ziemi, głównie jako nowa okazja do imprezowania i przebierania się, a takowe zawsze są wysoce pożądane. O ile nie lubię Walentynek i zdecydowanie bardziej podoba mi się ojczysta Noc Kupały, o tyle nie mam nic przeciwko Halloween. Podłożem tego święta jest ludzka potrzeba oswojenia trudnego tematu śmierci poprzez jej ośmieszenie. Tradycja 'danse macabre' jest stara i szacowna, dlatego nie protestuję przeciwko jej kultywowaniu. Na refleksję też będzie czas, już jutro, a na kacu refleksja ta może być wyjątkowo dogłębna. 
Oczywiście Halloween w kontekście kulinarnym jednoznacznie kojarzy się z dynią, dlatego też wykorzystałam dzisiaj to rzadko używane warzywo, którego pełno teraz na straganach. Gdy myślę o dyni, przypomina mi się zawsze tekst piosenki Fasolek: 

"Wesoło jesienią w ogródku na grządce, 

tu ruda marchewka, tu strączek. 

Tu dynia jak słońce, tam główka sałaty, 
a w kącie ogórek wąsaty."

Został on twórczo wykorzystany w popularnej swego czasu w moim środowisku serii przeróbek niezliczonych odcinków "Mody na sukces". Polecam poniższy filmik ze względu na wysoki poziom abstrakcyjności dialogów. Wspomniany cytat pojawia się pod koniec.



Wróćmy jednak do wątku kuchennego. Ciasto drożdżowe okazało się łatwe w przygotowaniu, ale potem zaczęło puchnąć i nie nadążałam z jego wałkowaniem. Okazało się w dodatku, iż mimo, że przygotowałam je z połowy podanych w oryginalnym przepisie składników, to jest go mnóstwo. Miałam wkrótce wychodzić z domu, a tu ciasto wciąż ulegało cudownemu rozmnożeniu, a farsz się nie kończył. W dodatku nie byłam pewna efektu końcowego, ponieważ sama wymyślałam przepis na bieżąco, improwizując. Rezultaty są jednak zadowalające, a pyszne pierożki mogą być świetną przekąską na halloweenowe party lub na śniadanie dzień później. Można też łatwo zabrać je ze sobą w teren albo z utęsknieniem wrócić do nich z wietrznego cmentarza. Muszę też nadmienić, że wiele satysfakcji sprawiło mi przygotowanie dyni. Pozbawienie jej pestek wymagało zanurzenia rąk w miękkim, gąbczastym miąższu. Być może odezwało się moje zagłuszone powołanie do bycia chirurgiem, bo grzebanie we wnętrznościach było dla mnie przyjemnością. Wydobyte pestki można ususzyć i podjadać dla zdrowia, a do wydrążonej dyni można wstawić świeczkę i wystawić taką pogańską dekorację w oknie, celem podrażnienia katolickich sąsiadów. Jak widzicie przygotowanie tej przekąski ma wiele zalet pobocznych. 


DROŻDŻOWE PIEROŻKI Z NADZIENIEM DYNIOWYM

Nadzienie:

dynia, w moim przypadku o wadze 2,4 kilograma (potrzebujemy oczywiście tylko jej miąższu bez pestek), cebulka ze szczypiorkiem, łyżka masła, 100 g sera cheddar, kmin rzymski (miałam taki w całości, więc mieliłam go młynkiem do pieprzu), cynamon, suszony rozmaryn, świeżo zmielony biały pieprz, sól, świeżo starta gałka muszkatołowa - wszystkie przyprawy dodajemy według uznania, degustując po drodze

To, co wydłubaliśmy z dyni, siekamy. Cebulkę kroimy w drobną kostkę, szczypiorek zostawiając na później. Roztapiamy masło i szklimy na nim cebulę. Dodajemy dynię, czekamy, aż puści wodę i dusimy do miękkości, pod koniec przyprawiając do smaku (mając na uwadze, że dodamy jeszcze ser i szczypiorek, które mogą dodatkowo dodać smaku słonego i ostrego). Odcedzamy nadmiar płynu i mieszamy ze startym serem oraz posiekanym, najlepiej przy pomocy nożyczek, szczypiorkiem. W razie potrzeby jeszcze doprawiamy.

Ciasto:

2 szklanki mąki, 100 g drożdży, 125 ml słodkiej śmietany 12%, 125 g masła, szczypta soli, gruboziarnista sól morska, sezam, rozbełtane jajko

Rozcieramy drożdże w śmietanie, a masło siekamy w mące na drobne kawałki. Dodajemy rozpuszczone drożdże do mąki i masła, zagniatamy ciasto. Powinno być miękkie i elastyczne, ale nie kleić się do dłoni, więc w razie potrzeby dodajemy mąkę. Wałkujemy cienko, na grubość pół centymetra. Kubkiem lub innym sprzętem wykrawamy z ciasta kółka. 
Na każde kółko kładziemy trochę farszu i zlepiamy brzegi na kształt pieroga. Układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia lub wysmarowanej masłem. Brzegi pierożków dociskamy widelcem. Smarujemy je rozbełtanym jajkiem i posypujemy solą i sezamem. Pieczemy na złoty kolor w 200 stopniach.







Niniejszym przepisem dołączam się do tegorocznego Festiwalu Dyni, organizowanego przez autorkę znakomitej strony Bea w kuchni.


wtorek, 23 października 2012

Zawijańce z kurczaka z szynką serrano

W moim ulubionym pobliskim sklepie sprzedawali ostatnio w promocyjnej cenie szynkę serrano. Oglądałam kiedyś odcinek programu "Anthony Bourdain: No reservations", w którym prowadzący będąc w Hiszpanii rozpływał się nad jamon serrano czyli szynką górską i szydził z wegetarian, którzy odmawiają sobie czegoś tak niesamowicie dobrego. Jej widok rzeczywiście może być szokujący dla jaroszy, gdyż jest to suszona w całości świńska noga, dojrzewająca przez długie miesiące. Mając w pamięci słowa Bourdaina, musiałam oczywiście kupić kilka plasterków tego specjału i nawet trochę go uszczknęłam, gdyż obecnie mój wegetarianizm chwieje się w posadach. Jakkolwiek brzeg szynki był nieco przyschnięty, co zapewne było przyczyną jej niskiej ceny, to rzeczywiście jest to wyjątkowo dobra wędlina. Wykorzystałam ją do zrobienia szybkiej i prostej przekąski, która może też stanowić obiad, jeśli poda się ją z czymś więcej. W ramach żywienia Mężczyzny położyłam roladki na penne wymieszanym z pesto oraz pokrojonymi zielonymi oliwkami i suszonymi pomidorami. 

FILECIKI Z KURCZAKA ZAWIJANE W SZYNKĘ SERRANO

pojedyncza pierś z kurczaka, słoik suszonych pomidorów w oleju, plastry szynki serrano, kulka sera mozzarella, liście świeżej bazylii (akurat ich nie miałam, dlatego na zdjęciu nie zobaczycie nic zielonego), olej roślinny, wykałaczki

Filet z kurczaka kroimy na paski, które delikatnie rozbijamy, tak żeby można je zwijać w coś na kształt roladki, a następnie obsmażamy krótko z dwóch stron na oleju. Odsączamy na ręczniku papierowym z tłuszczu. Każdy kawałek kurczaka owijamy plastrem szynki lub jego przyciętym na wymiar kawałkiem, a w to z kolei zawijamy suszonego pomidora, kawałek mozzarelli i liść bazylii. Całość przebijamy na wylot wykałaczką, żeby się nie rozpadało. Wkładamy do rozgrzanego piekarnika i pieczemy tak długo, aż uznamy, że ser odpowiednio się rozpuścił. Gotowe!



piątek, 19 października 2012

Zdrowa zupka chińska

Jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, istnieje coś takiego jak zdrowa zupka chińska - oczywiście, jeśli przyrządzimy ją sobie sami. Na istnienie takowej zupy w paczce nie mam dowodów, choć zapewne ktoś już taką wyprodukował. Tymczasem podaję przepis na to, co wyprodukowałam ja.

ZDROWA ZUPKA CHIŃSKA Z KURCZAKIEM I MLEKIEM KOKOSOWYM

1 litr wody, kostka bulionu drobiowego, pół puszki mleka kokosowego (200 ml), sok z 3/4 cytryny, 2 łyżki brązowego cukru, trzy dymki ze szczypiorem, kawałek świeżego korzenia imbiru, pojedyncza pierś z kurczaka, duża łyżka trawy cytrynowej, łyżeczka kurkumy, łyżeczka żółtej pasty curry, 2 małe marchewki, 150 g makaronu won ton, 2 łyżki oleju roślinnego

Zagotowujemy litr wody i rozpuszczamy w nim kostkę rosołową. Siekamy w cienkie plasterki dymkę, szczypior zostawiając na później, drobno siekamy imbir. W garnku rozgrzewamy olej, podsmażamy na nim cebulkę i imbir, dodajemy pastę curry i rozprowadzamy dokładnie. Zalewamy bulionem, dodajemy namoczoną wcześniej łyżkę trawy cytrynowej (najlepiej włożyć ją do muślinowego woreczka, żeby nie mieć potem problemu z odławianiem jej). Dodajemy mleko kokosowe, mieszamy. Doprawiamy sokiem z cytryny i cukrem - oczywiście możemy regulować proporcje słodyczy i kwaśności według własnego uznania. Marchewkę kroimy w plastry lub kostkę i wrzucamy do zupy. Na patelni podsmażamy pokrojonego w kostkę i obtoczonego w kurkumie kurczaka. Siekamy szczypiorek i przygotowujemy makaron według przepisu na opakowaniu (zalewamy wrzątkiem i przykrywamy na 5 minut, odcedzamy). Gdy marchewka będzie miękka, dorzucamy do zupy kurczaka, szczypiorek, a na koniec makaron. Pozbywamy się trawy cytrynowej (nie miałam żadnego muślinu, więc po prostu przed dodaniem trzech ostatnich składników przelałam zupę przez sito i wyrzuciłam z niego wszystko poza marchewką, którą odzyskałam i przywróciłam zupie).

Tym sposobem mamy przed sobą zdrową, żółtą, rozgrzewającą, optymistyczną, słodko-kwaśno-pikantną zupę w stylu tajskim.



wtorek, 16 października 2012

Muffinki z serem Lazur i orzechami włoskimi

Wśród jesiennych darów natury, którymi zostaliśmy ostatnio obdarowani, znajdowała się duża ilość orzechów włoskich. Same w sobie są dobrą i w dodatku zdrową przekąską, jednak kusiło mnie, żeby tę obfitość spożytkować w jakiś bardziej wyrafinowany sposób. Postanowiłam zatem połączyć orzechy z serem z niebieską pleśnią - pierwotnie miał być to Danish blue, ale został wygrzebany z czeluści lodówki i pochłonięty nim stał się częścią mojego wypieku. Właściwie dobrze się stało, bo był chyba zbyt mazisty i za mało wyrazisty w smaku, aby odpowiednio spisać się w muffinkach, które postanowiłam upiec.
Mój wymysł okazał się być dobrą zagryzką do wódki - odpowiednio przyprawiony, dość słony, trochę chrupiący... byłby dobry pewnie także do wina. Nadmienić wypada jednak, że również na trzeźwo byłam zadowolona z powstałej kompozycji smakowej. Orzechy dodają nieco słodyczy, świetnie kontrastującej z mocno słonym i pleśniowym serem, do tego suszone zioła tworzą wspaniały aromat. Oto receptura:

MUFFINKI Z SEREM LAZUR I ORZECHAMI WŁOSKIMI

250 g mąki, 2 i pół łyżeczki proszku do pieczenia, szklanka pokruszonych orzechów włoskich, pół łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej, łyżeczka suszonego tymianku, szczypta soli, 125 ml mleka, łyżeczka miodu, 75 ml oleju roślinnego, jajko, 20-25 dkg sera Lazur

Procedura standardowa przy robieniu muffinek: w osobnych miskach mieszamy składniki suche i mokre. Następnie mokre wlewamy do suchych i mieszamy niedbale, aby ciasto było grudkowate. Przekładamy do foremek na muffinki, ja używałam takich z folii aluminiowej, które spisały się znakomicie. Łatwo wyjmowało się z nich gotowe babeczki. Pieczemy 20 minut w 200 st. C.








Muszę jeszcze dodać, że klątwa nadal działa. Myśląc o swych licznych niedolach życiowych wbiłam jajko do suchych składników, a zamiast proszku do pieczenia dodałam sody, bo w ostatniej chwili okazało się, że proszkiem nie dysponuję. Muffinki nie wyrosły tak, jak powinny, ale grunt, że dobrze smakowały. Spakowałam je do torby, gdy z ogromnymi oporami wychodziłam w jesienny, chłodny, nieprzyjazny świat i znalazłam w nich ukojenie.

piątek, 12 października 2012

Znów urodziny i oszukana tarta

Sześć dni po mnie urodziny obchodzi mój Mężczyzna, a ja sama w tym dniu mam imieniny. Powodów do świętowania zatem, które może mieć postać alkoholowej libacji i/lub rozpusty kulinarnej, nie brakuje. Urodzinowym ciastem pierwotnie miała być tarta z musem z białej czekolady i jeżynami, jednak rzeczywistość szybko zweryfikowała moje plany. Po pierwsze okazało się, że jeżyny nie są dostępne w sprzedaży w żadnym z licznych miejsc, w którym ich szukałam, mimo że jeszcze kilka dni wcześniej widziałam je występujące w warunkach naturalnych. Brakowało też jakichkolwiek innych świeżych owoców o ciemnej barwie - musiały takie być ze względu na pożądany kontrast kolorystyczny z białą czekoladą. Po drugie znów byłam zmuszona działać w kuchni, w której znajduje się wspomniany poprzednio wrogi piekarnik, do którego mam uraz psychiczny. Z braku świeżych jeżyn użyłam dżemu jeżynowego, a ze strachu przed nieprzyjaznym sprzętem kuchennym zrezygnowałam z pieczenia. Tak oto z początkowego zamysłu pozostał jedynie mus z białej czekolady i powstała oszukana tarta.



TARTA BEZ PIECZENIA Z MUSEM Z BIAŁEJ CZEKOLADY 

Ostrzegam na wstępie, że oprócz podanych poniżej składników, użyłam jeszcze dżemu jeżynowego. Może być też żurawina, borówka, cokolwiek innego lub po prostu nic. Do dekoracji użyłam tabliczki czekolady gorzkiej, rozpuszczonej z 200 ml śmietany kremówki (tyle zostało w kartoniku po zużyciu reszty do musu).

1. Spód:

200 g herbatników kakaowych Petit Beurre (oczywiście nie muszą być kakaowe albo jeśli nie możecie takich dostać, to mogą być zwykłe, wymieszane z 2 łyżkami kakao lub mogą to być herbatniki typu Digestive), 200 g masła

Pokruszone herbatniki mieszamy z rozpuszczonym masłem przy pomocy jakiegoś sprytnego urządzenia siekającego lub własnych kończyn. Wylepiamy ciasteczkową masą spód do tarty.

2. Mus z białej czekolady:

300 ml śmietany kremówki, 200 g białej czekolady

50 ml śmietany zagotowujemy i rozpuszczamy w niej połamaną na kawałki czekoladę, energicznie mieszając. Pozostałą śmietanę ubijamy na sztywno (z braku miksera robiłam to trzepaczką i zabrakło mi sił w bicepsach na uzyskanie pożądanej konsystencji, dzięki czemu przekonałam się osobiście, że jeśli nie ubijemy porządnie śmietany, to mus będzie potem za rzadki). Stopniowo dodajemy przestudzoną rozpuszczoną czekoladę do ubitej śmietany, mieszając delikatnie. 


Na przygotowanym wcześniej spodzie rozsmarowujemy pół słoika dżemu, na to wylewamy mus z białej czekolady i wstawiamy do lodówki na kilka godzin. Ja trzymałam "ciasto" w lodówce ok. cztery godziny, nim szanowny jubilat powrócił do domu. Godzinę przed podaniem przyozdobiłam jeszcze wierzch gorzką czekoladą, choć można się tu spierać co do zasadności użycia czasownika "przyozdobić". Muszę nadmienić, iż obdarowany był deserem zachwycony. Smakował mu zwłaszcza wyjadany wprost z formy po powrocie z alkoholowej części świętowania urodzin. Rano po pseudotarcie zostały już tylko ślady z czekolady rozmazane malowniczo po podłodze kuchni.




piątek, 5 października 2012

Urodziny i kruche babeczki z kremem cytrynowym, bezą i malinami

Nazywając swojego bloga 'Meals and fears' zastanawiałam się, czy nie będzie to zła wróżba. Jak się szybko okazało, moje obawy nie były bezpodstawne i kuchenne lęki zaczęły się urzeczywistniać. Na samym wstępie przerosło mnie wykonanie kruchego spodu do tarty, choć nigdy wcześniej nie miałam z tym kłopotu. Być może winowajcą porażki był stary, niedomykający się piekarnik, w którym trudno osiągnąć pożądaną temperaturę, a jej utrzymanie to już prawdziwa ekwilibrystyka, a już na pewno moja niewiedza. Spaliłam tartę, gdyż wydawało mi się, że w środku jest zakalcowata. Otóż okazuje się, że ciasto kruche po wyjęciu z piekarnika jest miękkie i dopiero po ostygnięciu staje się godne swojej nazwy. 
Bogatsza w te informacje przystąpiłam wczoraj, w moje urodziny, do pieczenia kruchych babeczek, bo ambicja nie pozwoliła mi użyć gotowych korpusów cukierniczych. Zresztą, kto by chciał jeść coś, co nosi  nazwę kojarzącą się z Corpus Christi albo poćwiartowanymi zwłokami znalezionymi w lesie? 
Własnej roboty  babeczki okazały się wytworem wytwornym i tak bardzo delikatnym, że wszystkie pogubiły płatki w czasie przenoszenia, nadziewania lub przyozdabiania. Niemniej jednak okazały się naprawdę pyszne, dlatego zachęcam, żebyście próbowali je zrobić, póki można nabyć świeże maliny (choć nie są one tu niezbędne) i trzymam kciuki za rezultaty o wyższych walorach estetycznych. 
Mimo, że wykonanie tych babeczek zajęło mi pół dnia, wliczając w to dwie wyprawy do sklepu i przedłużający się proces twórczy, a pieczenie ich okupiłam oparzeniem, to uważam, że było warto. Żaden gotowy produkt nie zastąpi własnoręcznie wykonanego kruchego ciasta o zniewalającym maślanym aromacie. 



KRUCHE BABECZKI Z KREMEM CYTRYNOWYM, BEZĄ I MALINAMI

Oprócz poniższych składników potrzebne będą takie drobiazgi, jak foremki do babeczek, groch lub kasza do obciążenia spodów, papier do pieczenia, folia aluminiowa, folia spożywcza oraz dżem malinowy.

1. Kruche babeczki (ok. 20 sztuk):

300 g mąki pszennej, 200 g chłodnego masła, 100 g cukru pudru, 2 żółtka, szczypta soli

Mąkę przesiewamy na stolnicę i szerokim nożem siekamy w niej masło, aby powstała gruba "kruszonka". Dodajemy pozostałe składniki i szybko zagniatamy ciasto. Zależy nam na czasie, bo pod wpływem ciepła ciasto zrobi się kleiste. Owijamy w folię spożywczą i wkładamy na pół godziny do lodówki. 
Po upływie tego czasu rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni, a ciasto kładziemy na stolnicy. Zostawiamy je na folii, w której było zawinięte, formujemy w prostokąt i przykrywamy drugim kawałkiem folii od góry. Teraz cienko rozwałkowujemy. Dzięki folii ciasto nie będzie lepiło się do wałka i nie będziemy potrzeby używania dodatkowej ilości mąki. 
Foremki smarujemy roztopionym masłem. Z rozwałkowanego ciasta wykrawamy kółka o średnicy większej niż foremki i wylepiamy je. Teraz każdą wykładamy folią aluminiową lub papierem do pieczenia, na który wsypujemy nasze obciążniki czyli groch lub kaszę (albo cokolwiek w tym stylu). 
Wstawiamy do piekarnika na 10-12 minut. Najlepiej po 8 minutach zdjąć z jednej babeczki obciążenie, aby móc kontrolować stan upieczenia pozostałych. Cóż, nie bez powodu ta metoda pieczenia nazywa się pieczeniem "na ślepo".
Babeczki pozostawiamy do całkowitego ostygnięcia, bo dopiero wtedy będzie szansa na wyjęcie ich z foremek w całości. W międzyczasie możemy przygotować...

2. Krem cytrynowy (lemon curd):

sok z 4 cytryn, 3/4 szklanki cukru pudru, 3 jajka i 1 żółtko, 5 łyżek masła

Składniki umieszczamy w rondlu i mieszamy, a gdy pojawią się bąbelki, trzymamy na ogniu jeszcze 5 minut, nadal nieustannie mieszając. Krem przecieramy przez sito i zostawiamy do ostygnięcia.

3. Beza

Tej warstwy nie było w pierwotnych planach, ale jako że po przygotowaniu babeczek i kremu cytrynowego zostały nam 3 białka, a ja pochodzę ze słynącego z oszczędności Poznania, to postanowiłam je wykorzystać. 

3 białka, szczypta soli, 300 g cukru, łyżka białego octu winnego, 3 łyżeczki mączki kukurydzianej lub ziemniaczanej

Białka ubijamy na niskich obrotach miksera ze szczyptą soli. Następnie zwiększamy obroty i stopniowo dosypujemy cukier. Na końcu łyżką mieszamy pianę z octem i mączką.

Babeczki z pewnością już ostygły, więc odwracamy foremki do góry dnem, stukamy w nie łyżką i w ten sposób wydobywamy je na światło dzienne. Na dnie każdej babeczki kładziemy łyżeczkę dżemu malinowego, napełniamy kremem cytrynowym, a na to kładziemy sporą czapeczkę z ubitych białek. Pieczemy w 160 stopniach przez ok. 25 minut.

Babeczkę kładziemy na talerzyku i przyozdabiamy umytymi malinami oraz ewentualnie listkiem mięty. 







poniedziałek, 1 października 2012

Jedzenie i ja

Jedzenie nie od zawsze było moją pasją. Jako dziecko byłam podobno niejadkiem. Moja Mama do dziś wypomina mi zdobytą z trudem w realiach schyłku PRL-u kaszkę owocową, którą ja, niewdzięczna, oplułam ściany i rodzicielkę, a także późniejsze boje, jakie wielokrotnie toczyła ze mną przy stole, kiedy już sama obsługiwałam sztućce. 


Jako uczennica podstawówki codziennie dostawałam kanapki, które uwolnione z plastikowego pojemnika miały specyficzny zapach i były tak suche, że stawały mi w gardle. Szybko więc postanowiłam zaniechać ich konsumpcji, ale jako że nie mogłam przyznać się do tego w domu, to po powrocie ze szkoły chowałam opakowane w tłusty papier drugie śniadanie w różnych zakamarkach, np. na szafie. Było to na etapie, gdy jeszcze wierzyłam w magię, cuda i moc modlitwy do Najświętszej Panienki, dlatego różnymi zaklęciami próbowałam wymóc na tak niechlubnie potraktowanych kawałkach chleba mojego powszedniego, aby samoistnie uległ unicestwieniu. Niestety czary nie działały, w przeciwieństwie do praw natury i Mama znajdywała pokryte zielonymi plamami pleśni wytwory swoich rąk w zaskakujących miejscach, co zawsze kończyło się karczemną awanturą. Oczywiście musiałam obrać inną taktykę i zaczęłam po prostu (głodująca Afryko, przebacz!) wyrzucać je do kosza. Przyzwyczaiłam się w każdym razie do głodowania w szkole, przerywając od czasu do czasu swój post dobrami dostępnymi w szkolnym bufecie. Jak można się domyślać, nie miały one dużej wartości odżywczej, ale kusiły wysoką zawartością cukru i wzmacniaczy smaku. 



Później, jako nastolatka cierpiąca katusze dojrzewania, nie znosiłam swojego ciała i mimo, że nigdy nie miałam nadwagi, a mówiąc ściślej zazwyczaj miałam niedowagę, to wydawałam się sobie gruba. Zafascynowana anoreksją ocierałam się o nią, licząc skrupulatnie kalorie, oszukując w domu, że jadłam w szkole, podczas gdy tam towarzyszył mi zazwyczaj głód, który sprawiał, że czułam się lekka i czysta. 



Wiele dni w roku spędzałam u Dziadków, u których jedzenie było obowiązkiem, który trzeba było wypełnić w 100 % pod ścisłym nadzorem, ale też było przygotowywane z prawdziwą miłością i stanowiło jej wyraz. Według Dziadków zawsze jadłam za mało i zawsze byłam za chuda, dlatego niemal bez ustanku usiłowali mnie podtuczyć. Mimo to posiłki u nich wspominam dobrze. Obiad jadało się około południa (co stanowiło dla mnie zawsze szok w porównaniu z porą obiadów u Mamy, która pracowała i gotowała po powrocie do domu, około czwartej, piątej) i zawsze składał się on z zupy, drugiego dania i deseru.  Potrawy były tradycyjne, polskie i wysokokaloryczne, z dużą ilością mięsa. Jako dziecko lubiłam mięso. Ochoczo wyszukiwałam jego kawałki w zupie, a przy drugim daniu zjadałam je w pierwszej kolejności, ziemniaki i jarzynę traktując po macoszemu. Gdyby nie perswazje dorosłych, porzucałabym je bez żalu. Mój stosunek do mięsa zmieniał się jednak wraz z nabieraniem świadomości. W przeciwieństwie do młodzieży brytyjskiej, która uważa, że mięso pochodzi z Tesco, do mnie dotarło, skąd biorą się wszystkie mięsne smakołyki i w końcu, mając lat około siedemnaście, postanowiłam zostać wegetarianką. Szalę przeważył materiał o koniach przewożonych do rzeźni we Włoszech. Jako niepełnoletnia, musiałam walczyć o swój wegetarianizm z Mamą, która uważała, że taka dieta będzie zgubna dla mojego zdrowia. Dziadkom nie miałam nawet odwagi przyznać się do zamiaru zmiany diety, więc u nich jadałam mięso. Takim to sposobem mniej więcej do osiągnięcia pełnoletności byłam semiwegetarianką. Wcale nie było łatwo rzucić mięso. Musiałam się stopniowo od niego odzwyczajać, aż w końcu zupełnie przestało mnie ono pociągać, stało się czymś nietykalnym, zakazanym, a nawet obrzydliwym. Jako osoba dorosła nie musiałam już słuchać Mamy i dopięłam swego, co oznaczało jednak, że muszę zrezygnować z większości dań, które ona przygotowuje dla całej rodziny i zacząć żywić się na własną rękę. Wtedy też Dziadkowie zaczęli podupadać na zdrowiu i przestali gotować. Tak też, chcąc nie chcąc, zaczęło się moje gotowanie, które z upływem lat stawało się coraz większą pasją. Pasji mam kilka, a kulinaria to jedna z nich, dlatego nie zawsze mam czas i ochotę się jej poświęcać. Gdy już jednak to robię, oddaję się jej całkowicie. Następuje to zazwyczaj zrywami, wtedy gdy mam dni wolne, ferie lub wakacje. Czasem gotowanie to terapia, czasem zabawa, czasem kwestia ambicji. Wpadam w ciąg i potrafię wtedy spędzić w kuchni niemal cały dzień albo wiele dni z rzędu, tak jak ma to miejsce teraz. Ten właśnie ciąg doprowadził mnie do decyzji o założeniu tego bloga. 



Wcześniej zdarzało mi się zamieścić czasem jakiś przepis na moim pierwszym blogu, który prowadzę od ponad półtora roku. Teraz jednak kuchnia zajęła w moim życiu miejsce tak istotne, że chcę jej poświęcić oddzielną przestrzeń. Przez kilka ostatnich lat zbierałam przepisy, oglądałam programy kulinarne, eksperymentowałam. Coraz rzadziej sięgam po gotowe recepty, a coraz częściej korzystam z własnej wyobraźni, intuicji oraz doświadczenia, bo mogę już o jakimś mówić. Myślę o jedzeniu, komponuję w głowie różne składniki, wymyślam dania i robię notatki. Takie twórcze podejście będę starała się zachowywać prowadząc niniejszego bloga, choć oczywiście nie zawsze moja kreatywność prowadzi do powstania czegoś odkrywczego. Wiele pomysłów jest zapewne wynikiem pewnych wzorów, które zagnieździły się w moim mózgu w czasie zapoznawania się z przepisami cudzymi. Nie jestem jednak zawodowym szefem kuchni, który nowymi daniami ma przyciągnąć do restauracji klientów czy też amatorem, który musi wykazać się innowacyjnością w telewizyjnym show. Jestem pasjonatką, chętnie chłonącą wiedzę i próbującą własnego wkładu w sztukę kulinarną, a jedzenie to dla mnie przede wszystkim wyraz uczuć. To zapewne dlatego, mając wpojone, że karmiąc kogoś pokazujemy, że go kochamy, odmawiałam sobie pożywienia wtedy, gdy nie kochałam samej siebie. To dlatego gotuję potrawy mięsne dla bliskich, sama ich nie jedząc i robię skomplikowane wypieki np. z okazji czyichś urodzin, by doświadczyć radości z obdarowywania. Dla samej siebie nie chciałoby mi się zapewne tak wysilać, choć często sprawiam sobie kulinarne przyjemności, chociażby takie drobne, np. śniadaniowe, przekąskowe czy podwieczorkowe. Wspominając jeszcze raz Dziadków - gdy Babcia przebywała w szpitalu, potem na oddziale opieki długoterminowej, a w końcu odeszła, Dziadek przestał gotować to wszystko, co potrafił na pamięć. Jadł z konieczności, dla podtrzymania życia, chociaż niespecjalnie mu na nim zależało, gdy jego żony już nie było. Odżywiał się trzema na krzyż dosłownie potrawami ze słoika dostępnymi w Biedronce czyli fasolką po bretońsku, klopsikami w sosie pomidorowym i czymś jeszcze, czego nie mogę sobie przypomnieć. Jedzenie to potęga, która determinuje nasze samopoczucie fizyczne i wpływa na nastrój, jedzenie to przyjemność, ale przede wszystkim - jedzenie to miłość.