czwartek, 27 lutego 2014

Tapenada z zielonych oliwek

     Na wszelakie święta cieszę się jak dziecko, przede wszystkim ze względu na to, co będę mogła w ten specjalny dzień ugotować i/lub zjeść. Na dzisiejszy Tłusty Czwartek też czekałam z błyszczącymi oczami, wyobrażając sobie pączkowe obżarstwo. Tymczasem wśród innych kulinarnych przyjemności mijającego właśnie dnia znalazłam miejsce na tylko jednego pączka. 
     Wśród wspomnianych przyjemności znalazła się tapenada z zielonych oliwek, raczej nie przystająca do okazji, bo zupełnie pozbawiona słodyczy, za to kwaśna, słona, gorzka i ostra. Kupiłam duży słój zielonych oliwek i od kilku dni raczymy się z Panem D. tą wywodzącą się z Prowansji, oliwkową w smaku i kolorze pastą. Dodatki do niej mogą być różne, w zależności od uznania autora i od tego, czy oliwki są czarne czy zielone.
     Tapenada najlepiej smakuje na ciepłym, stostowanym pieczywie. Nabrałam właśnie ochoty na jeszcze jedną kromeczkę, a potem może zjem jeszcze jednego pączka, żeby nie mieć poczucia, że nie uczciłam należycie dzisiejszego święta.
    

TAPENADA Z ZIELONYCH OLIWEK

szklanka wydrylowanych zielonych oliwek, 5 łyżek oliwy extra vergine, duży ząbek czosnku, 2 fileciki anchois, odrobina soli i czarnego pieprzu, sok z cytryny, garść kaparów, 2 suszone peperoncini (albo kawałek świeżej ostrej papryczki)

Składniki umieszczamy w młynku elektrycznym, rozdrabniaczu, blenderze albo podobnym urządzeniu i miksujemy na gładką pastę. To koniec przepisu.



środa, 26 lutego 2014

Stamppot prei met gehaktballen czyli tłuczone ziemniaki z porem, serem długodojrzewającym i klopsikami wołowymi

     W ostatnim wpisie z cyklu "Holland cooks for Poland" prezentowałam boerenkoolstamppot  czyli ziemniaki utłuczone z jarmużem, wzbogacone o dodatek wędzonego boczku. Bardzo mi się spodobał ten sposób podania ziemniaków, które równie dobrze, a może nawet lepiej, smakują odsmażone na drugi dzień. 
     Wspomniałam wtedy również o stamppot prei - kuszącej wersji tej jednogarnkowej potrawy, w której ziemniaki łączy się z porem i długodojrzewającym serem. Przedwczoraj zrobiłam taką właśnie odmianę "tłuczonego garnka" i podałam go tak, jak robi się to w Holandii - z wołowymi klopsikami, zwanymi gehaktballen.
     Delikatne puree ziemniaczane z podduszonym na maśle porem i kosteczkami lekko roztopionego sera oraz mocno przyprawione i soczyste pulpeciki pozwalają mi mieć dobrą opinię o kuchni holenderskiej, wbrew temu, co o niej słyszałam. Być może nie jest to kuchnia ekscytująca, ale niewątpliwie pożywna i smaczna. A może to zasługa polskich składników? Podobno warzywa i owoce w Holandii smakują plastikowo. Poza tym jak tu nie kochać jedzenia, któremu tak blisko do naszych domowych duszonych ziemniaczków i kotletów mielonych?


STAMPPOT PREI MET GEHAKTBALLEN CZYLI TŁUCZONE ZIEMNIAKI Z POREM, SEREM DŁUGODOJRZEWAJĄCYM I KLOPSIKAMI WOŁOWYMI

Na 4 osoby:

Puree - kilogram ziemniaków, por bez liści, mleko, masło, gałka muszkatołowa, 100 g sera długodojrzewającego (użyłam polskiego Starego Olędra), sól, pieprz

Klopsiki - 500 g mielonej wołowiny (użyłam karkówki, może być też pręga), 2 skibki podeschniętego chleba (lub czerstwa kajzerka), mleko, 2 łyżeczki ostrej musztardy, gałka muszkatołowa, sól, pieprz, 2 białka (albo jedno całe jajko)


Ziemniaki myjemy, obieramy i gotujemy do miękkości. Wodę solimy lekko, gdy zacznie się gotować.

Chleb namaczamy w mleku. Cebulkę siekamy i szklimy na maśle.

Do dużej miski wkładamy mielone mięso, dodajemy białka (lub jajko) oraz rozmoczony w mleku i rozdrobniony chleb. 
Doprawiamy solą, pieprzem i gałką muszkatołową.

Wyrabiamy ręką na jednolitą masę. Formujemy z niej małe klopsiki, wielkości takich, jakie je się z sosem bolońskim.

Smażymy je na maśle lub oleju. Gotowe zdejmujemy z patelni, na którą wlewamy trochę wody i odskrobujemy od dna to, co na niej zostało. W ten sposób uzyskujemy nieco sosu, który możemy jeszcze doprawić, jeśli będzie tego wymagał.

Pora kroimy w krążki i dusimy kilka minut na maśle. 
Ser kroimy w drobną kostkę.

Ugotowane ziemniaki odsączamy, dodajemy chlust mleka, kilka płatków masła, gałkę muszkatołową, pieprz i jeśli trzeba, to również sól. 
Ugniatamy tłuczkiem do ziemniaków na puree.
Dodajemy pora i ser, mieszamy.

Nakładamy na talerze ziemniaki, klopsiki i polewamy potrawę sosem.



niedziela, 23 lutego 2014

ChocoLatte

     Jestem właśnie w trakcie lektury słynnej "Czekolady" Joanne Harris. Rzadko pozwalam sobie obejrzeć ekranizację książki przed jej przeczytaniem, ale nie zawsze udaje się dotrzymać tego podjętego wiele lat temu postanowienia. Kinową wersję z Juliette Binoche i Johnym Deppem widziałam jednak na tyle dawno, że pod wpływem słów bez problemu tworzę sobie własne wyobrażenie książkowego świata przedstawionego. 
Rozmarzam się nad opisami czekoladowych pokus, jakie mieszkańcom konserwatywnego francuskiego miasteczka podsuwa główna bohaterka powieści, a nie mając ich fizycznie na wyciągnięcie ręki, cierpię jak książkowy ksiądz, walczący z grzesznymi rozkoszami, czekoladowymi i nie tylko. 
     W okresie jesienno-zimowym uzależniam się od czekolady i nie ma właściwie dnia, żebym z Panem D. nie pochłonęła całej tabliczki. Do poobiedniej kawy lub wieczornego filmu. Wczoraj w przypływie złego humoru stwierdziłam, że może mi go poprawić jedynie filiżanka gorącej czekolady z cynamonem. Mając w głowie wizję bajkowo udekorowanej słodyczami chocolaterie, w której klienci przysiadają przy barze na wysokich stołkach, by sączyć płynny napój starożytnych bogów, sama rozkoszowałam się swoją porcją.
     Kilka dni wcześniej czekoladę do picia zrobiłam z dodatkiem śmietany kremówki, soli morskiej i chili. Wczoraj postawiłam na łagodniejszą wersję - z dużą ilością mleka i cynamonu oraz szczyptą kardamonu. Stąd wymyślona na potrzeby sytuacji nazwa "ChocoLatte" - przepyszne połączenie czekolady i mleka.
Nie trzeba być wiedźmą, żeby wiedzieć, że nic nie podnosi na duchu tak, jak płynna, gorąca czekolada.


CHOCOLATTE

Na 2 filiżanki:

100 g czekolady deserowej (52% zawartości kakao), 300 ml mleka, spora szczypta cynamonu, mała szczypta kardamonu

Czekoladę roztapiamy w kąpieli wodnej czyli wrzucamy kostki czekolady do rondelka, który stawiamy na garnku z parującą wodą i mieszamy, aż się rozpuści. Dolewamy mleko i dalej mieszamy, aż oba składniki się połączą. Dodajemy przyprawy i mieszamy jeszcze chwilę.
Rozlewamy do filiżanek. 

Naturalnie w zależności od potrzeb możemy użyć mniej słodkiej czekolady, dodać więcej mleka, żeby była mniej intensywna, kombinować z różnymi przyprawami albo udekorować całość bitą śmietaną, żeby rozpusta przybrała jeszcze większe rozmiary.




czwartek, 20 lutego 2014

Omlet hiszpański

     Kiedy w zeszłym roku byłam w Estonii, codziennie rano mnie i moich współtowarzyszy podróży zaskakiwała obecność ziemniaków wśród propozycji śniadaniowych. W naszej tradycji ziemniaki są tak mocno przypisane do obiadu, że nikt z nas nie tknął ich o poranku.
     Dziś jednak, prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu, złamałam tą niepisaną polską zasadę i zrobiłam na śniadanie danie z ziemniakami. Nadmiar pozostałych po wczorajszym obiedzie ugotowanych ziemniaków wykorzystałam do czegoś w stylu omletu hiszpańskiego, bo tak jak tortilla de patatas składającego się przede wszystkim z jajek, cebuli i oczywiście ziemniaków. Użyłam zwrotu "coś w stylu", ponieważ nie zastosowałam się do wszystkich wytycznych obowiązujących w przypadku smażenia takiej tortilli. Zapewne straciła przez to nieco na wyglądzie, ale za to ja wykonałam o kilka ruchów mniej. Potrzebuję dużo czasu po przebudzeniu, żeby się rozruszać.
     Poniżej napiszę, co zrobiłam, a tu napiszę, co powinnam. Otóż należałoby najpierw podsmażyć cebulę i ziemniaki, potem zdjąć je z patelni i wymieszać z roztrzepanymi jajkami (i ewentualnie startym serem), po czym całość wlać z powrotem na patelnię. Gdy omlet prawie się zetnie, trzeba podważyć go od spodu, zsunąć na talerz i przewrócić na drugą stronę. 
     Tortilla espanola to świetny sposób na wykorzystanie ziemniaczanych resztek z obiadu, ale można też zacząć od zera i użyć surowych kartofli. 


OMLET HISZPAŃSKI

4 ugotowane ziemniaki, 4 jajka, cebula, sól, pieprz, świeże oregano, cztery plastry żółtego sera, łyżeczka ostrej musztardy (Dijon, sarepskiej, a może nawet rosyjskiej), kilka łyżek mleka, masło i oliwa, trochę chili w proszku do posypania na koniec

Ziemniaki kroimy w plasterki, cebulę w talarki. 
Na dużej patelni rozgrzewamy łyżkę masła i łyżkę oliwy.
Rozkładamy na niej równomiernie cebulę i ziemniaki, podsmażamy.

Do miski wbijamy jajka, dodajemy mleko, sól, pieprz i ubijamy trzepaczką na jednolitą masę.

Jajka wlewamy na patelnię, smażymy. Gdy omlet będzie już ścięty po bokach, posypujemy go pokrojonym w małe paseczki serem (oczywiście można też utrzeć kawałek sera, ale ja miałam tylko plasterkowany) i listkami oregano.

Przykrywamy pokrywką, żeby ściął się odpowiednio od góry.

Starczy na dwie osoby, od biedy na trzy.








Mam nadzieję, że moje zdjęcia, reprezentujące kierunek naturalistyczny, powstałe jak zwykle wśród pośpiechu i emocji towarzyszących prawdziwemu posiłkowi, nie odstraszą Was.
To naprawdę pyszne jedzenie, dobre na śniadanie, obiad lub kolację.

wtorek, 18 lutego 2014

Zupa z selera naciowego z cynamonową nutą

     Ten przepis stanowi niejako suplement do ostatnio prezentowanej potrawki z serc drobiowych, do której wykorzystałam tylko dwie łodygi selera naciowego. Z pozostałej, większej części tego warzywa zrobiłam prostą i smaczną zupę. 
     Przez wiele lat brzydziłam się selerem korzeniowym i krzywiłam się, gdy trafiłam na niego w zupie jarzynowej albo sałatce warzywnej, selera naciowego natomiast w ogóle nie próbowałam. Dojrzałam jednak do tego smaku i choć selery nadal nie należą do moich faworytów wśród warzyw, to jestem w stanie zjeść je bez marudzenia i doceniam głębię smaku, jaką nadają bulionom.
     To moje drugie podejście do zupy z selera naciowego. Pierwsza próba się nie udała, bo przesadziłam z ilością cydru i świeżych jabłek. Tym razem ograniczyłam się do niewielkiego dodatku octu jabłkowego, a do gotowania dorzuciłam laskę cynamonu. Zupa okazała się lekka i smaczna, a na drugi dzień nabrała pikantności i była jeszcze bardziej aromatyczna. Z garnka dochodziła delikatna woń cynamonu, a odrobina octu nadała pożądanej kwaskowości.
     Aby dopełnić dzieła potrzebne będą odpowiednie dodatki, np. biały lub niebieski ser pleśniowy i orzechy włoskie, grzanki czosnkowe lub z kwaśnego razowego chleba, prażone ziarna słonecznika lub skwarki z wędzonej szynki.
     Uwaga, seler naciowy uznawany jest za afrodyzjak! Przedłużcie Walentynki na cały następny rok.


ZUPA Z SELERA NACIOWEGO Z NUTĄ CYNAMONU

1,5 l bulionu warzywnego, seler naciowy, cebula, biała część pora, 2 ząbki czosnku, 3 liście laurowe, 3 ziarna ziela angielskiego, ziarnisty zielony pieprz , laska cynamonu (lub szczypta cynamonu mielonego), gałka muszkatołowa, łyżka octu jabłkowego, śmietanka 30% do zabielenia, 2 łyżki oliwy do smażenia

dodatkowo: ser brie i grzanki czosnkowe lub inne dodatki


Wcześniej przygotowujemy 1,5 l bulionu (zrobionego samodzielnie z pęczka włoszczyzny i przypraw lub z ekologicznej kostki rosołowej) i studzimy go.

2-3 łodygi selera odkładamy na bok, żeby przed podaniem dodać go do zupy w postaci surowej.
Pozostałe łodygi kroimy w plasterki. Siekamy też czosnek, cebulę i pora. 

W garnku rozgrzewamy oliwę i podsmażamy na niej warzywa. Zalewamy zimnym bulionem i doprowadzamy do wrzenia. Dorzucamy liście laurowe, ziele angielskie, laskę cynamonu (jeśli go nie mamy, to możemy doprawić gotową zupę mielonym cynamonem), pół łyżeczki ziarenek zielonego pieprzu.
Gotujemy 20 minut. 

Wyławiamy liście laurowe, ziele angielskie i cynamon. Miksujemy zupę blenderem. 

Zabielamy śmietaną i  doprawiamy solą, świeżo zmielonym pieprzem, świeżo startą gałką muszkatołową i octem jabłkowym.

Rozlewamy do misek i do każdej porcji dorzucamy odłożone wcześniej łodyżki selera, pokrojone w plasterki oraz wybrane dodatki.



sobota, 15 lutego 2014

My bloody valentine czyli potrawka z kurzych serc


OSTRZEŻENIE: 

Jeśli jesteś osobą wrażliwą na zagadnienia anatomiczne, brzydzącą się krwi i wnętrzności, nie przystępuj do czytania poniższego tekstu, a już tym bardziej do gotowania przedstawionej tu potrawy. 


      Niedawno Pan D. zapytał, czy ugotuję mu serduszka. Z pewnym oporem odpowiedziałam: "Skoro pragniesz...", a kiedy skojarzyłam tą prośbę ze zbliżającymi się Walentynkami, to miałam gotowy pomysł na prezent. Mało kto chyba tak dosłownie traktuje wszechobecny w Święto Zakochanych motyw serca, pomyślałam jednak, że takie poświęcenie będzie najlepszym dowodem miłości. Przed sercami drobiowymi wzdragało się bowiem moje własne serce.

     Zaczęłam myśleć nad recepturą, a im więcej o tym myślałam, tym więcej się bałam. Mając w pamięci nie tak odległe boje z wątróbką, opisane tutaj, obawiałam się ataku mdłości, a uruchomiona wyobraźnia podpowiadała mi obraz mnie samej jako złej wiedźmy, warzącej w kotle eliksir z wyrwanych ptactwu serduszek, by zdobyć serce ukochanego. Przyznam jednak, że byłam też nieco podekscytowana tym nowym wyzwaniem i ciekawa nieznanego dotąd produktu.

     Gdy nadszedł więc czas, zgromadziłam wszystkie potrzebne składniki i przystąpiłam do działania. Postanowiłam zacząć od najgorszego czyli od umycia, oczyszczenia i pokrojenia podrobów. Niestety stanęłam przed koniecznością czynności tak chirurgicznych, jak usuwanie wystających z serc grubych naczyń krwionośnych oraz pozostałych w komorach skrzepów krwi, jednak okazało się, że drzemią we mnie predyspozycje do zawodu lekarza, o którym kiedyś marzyłam i zniosłam te zabiegi bezproblemowo. Pomocny z pewnością był też fakt, że nie czułam tego obrzydliwego zapachu, jak miało to miejsce w przypadku wątróbek.

     Moim zamierzeniem było potraktowanie tych delikatnych organów podobnie delikatnymi dodatkami, dlatego zdecydowałam się na łagodny, ale aromatyczny sos z białego wina i śmietany oraz dodatek kaszy perłowej. W roli sałatki zastosowałam podpatrzone ostatnio u Pascala w programie "Pascal po polsku" połączenie białej rzodkwi, marynowanych cebulek i pieczarek. W warstwie kolorystycznej postawiłam na biel i zieleń, zamiast typowo walentynkowej czerwieni. W roli afrodyzjaku wystąpił lubczyk, który świetnie pasował do potrawy. Niestety suszony, bo świeżego nie znalazłam nigdzie w okolicy, choć moim zdaniem w taki dzień powinien być sprzedawany w takiej samej ilości, co sercokształtne słodycze.

     Pan D. docenił w pełni moje starania i naprawdę smakowała mu moja potrawka, a ja byłam dumna, że zrobiłam coś mniej banalnego niż ciasteczka-serduszka i stworzyłam udaną kompozycję smakową. 
Lęku nie udało mi się jednak przełamać do końca. Nie byłam w stanie włożyć do ust czegoś, co było niegdyś pulsującym centrum czyjegoś życia i ograniczyłam się do degustacji sosu, żeby wiedzieć, czy dobrze go przyprawiłam. Czy ten strach kiedyś pokonam? Trudno powiedzieć. 



POTRAWKA Z SERC KURZYCH


Na 2 osoby:

500 g serduszek drobiowych, 2 gałązki selera naciowego, jasnozielona część pora, szklanka białego wytrawnego wina, pół szklanki śmietany 30%, 2 ziarna ziela angielskiego, 3 liście laurowe, sól, zielony pieprz, masło

200 g kaszy perłowej

sałatka: 6 dużych pieczarek, biała rzodkiew, słoiczek marynowanych cebulek (150 g po odsączeniu z zalewy), 300 g cukru pudru, sól, biały pieprz, masło

Możemy zacząć od sałatki, żeby zdążyła ostygnąć (choć oczywiście dobra będzie też na ciepło).
Pieczarki obieramy i kroimy w plasterki. Podsmażamy je na maśle i przekładamy do miski. Na patelnię dokładamy więcej masła i smażymy przez 3-4 minuty na dużym ogniu pokrojoną w kosteczkę rzodkiew. Dorzucamy odsączone cebulki i cukier puder. Gdy się zezłocą, dokładamy je do pieczarek. Doprawiamy nieco solą i białym pieprzem, mieszamy. 

Gotujemy kaszę.

Serca płuczemy dokładnie na sicie. Następnie z każdego odkrawamy naczynia krwionośne, tłuszcz i energicznie naciskając wyciskamy zakrzepłą krew. Myjemy jeszcze raz i kroimy w plasterki (można je gotować w całości, ale dla mnie ich kształt jest nieapetyczny).

Selera i pora kroimy w cienkie plastry. W garnku rozpuszczamy dwie łyżki masła, podsmażamy na nim warzywa. Gdy się zeszklą, dorzucamy serduszka i smażymy krótko, by nieco zmatowiały.

Zalewamy zawartość garnka białym winem i odparowujemy alkohol. Dodajemy śmietanę, ziele angielskie i liście laurowe. Dusimy ok. 15 minut. Dodajemy sól, zielony pieprz i dwie łyżeczki suszonego lubczyku (jeśli mamy świeży, dodajemy go na samym końcu). Dusimy jeszcze kilka minut.
Jeśli sos jest za rzadki, możemy go odparować, gotując jeszcze kilka minut na dużym ogniu. 

Nakładamy na talerz porcję kaszy (100 g), robimy w środku wgłębienie, do którego nakładamy potrawkę. Naokoło układamy wianuszek z sałatki, choć możemy podać ją osobno lub z boku talerza, bo jak widać na zdjęciach, ten pomysł skończył się u mnie wizualnym bałaganem.






   

poniedziałek, 10 lutego 2014

Spaghetti alla puttanesca

      W zeszłym tygodniu byłam w operze na "Traviacie". Co jakiś czas wybieram się na operę i bez względu na to, czy jest komiczna czy poważna, w moich oczach zawsze pojawiają się łzy, nigdy jednak nie uroniłam ich tyle, co w finale "Traviaty" właśnie. Wzruszyła mnie historia szlachetnej kobiety upadłej, którą znalałam już z "Damy kameliowej", a która w książce wydawała mi się zbyt odległą od współczesnych realiów, by potraktować ją poważnie. Podobną fabułę wykorzystano w "Moulin Rouge" Buza Luhrmanna, ale w tym szalonym musicalu wszystko wydawało się przerysowane i odrealnione. Dopiero "Traviata" poruszyła moje serce, w czym była pewnie spora zasługa wybitnej Joanny Woś, która zagrała naprawdę przejmująco. Czułam się jak Vivian z "Pretty Woman", która płacze rzewnie nad losem operowej Violetty, koleżanki po fachu (fachu Vivian, nie moim).
     Wszystkie te kurtyzany - książkowe, filmowe i operowe - sprawiły, że postanowiłam w końcu ugotować spaghetti alla puttanesca, które wzięło swoją nazwę od najstarszego zawodu świata, choć nie wiadomo, czy rzeczywiście ma z nim związek, bo historia tej pasty jest niejasna. 
     Jedna z teorii mówi, że faktycznie gotowały ją panie lekkich obyczajów, które wracając z pracy dostawały od handlarzy resztki ze straganów. Według innej wersji stworzył ją podobno w latach 50-tych Sandro Petti, kucharz z Ischii. Ponoć pewnego wieczoru, tuż przed zamknięciem jego restauracji, grupa klientów zażądała posiłku. Petti, któremu pod koniec dnia brakowało już składników, chciał odmówić, ale głodna zgraja zakrzyknęła: "Facci una puttanata qualsiasi!" ("Ugotuj jakiekolwiek odpadki") i z tego, co zostało w kuchni, kucharz przyrządził sos nazwany puttanesca. Jakkolwiek by nie było, jest to jedno z wielu dań, które powstały w pobudzającej kreatywność sytuacji, gdy trzeba ugotować coś z niczego. Potrzeba matką wynalazku.
     Nazwa jest adekwatna, bo to pasta zadziorna i zmysłowa jak włoska ulicznica. Przepis sprawdziłam we wspomnianej już przeze mnie kiedyś książce "Rodziny Soprano książka kucharska" (która oprócz pietruszki zaleca jeszcze dodatek oregano) oraz na wiarygodnej w sprawach kuchni włoskiej stronie Giallo Zafferano. Posłużyłam się przepisem z tej strony, zmieniając jedynie kolejność dodawania składników do sosu. Według mnie natkę pietruszki, kapary i oliwki należy dodać na samym końcu, żeby nie straciły intensywności smaku. 
     Ugotujcie koniecznie ten łatwy i apetyczny niczym ekskluzywna prostytutka makaron, a nowych historii o przedstawicielkach tego specyficznego zawodu szukajcie w dwóch ostatnich filmach z Marion Cottillard - "Blood Ties" i "The Immigrant".


SPAGHETTI ALLA PUTTANESCA 

Na 4 osoby:

500 g makaronu spaghetti, puszka krojonych pomidorów (oczywiście w sezonie należy użyć świeżych), 150 g czarnych oliwek, garść kaparów, 8 filecików anchois, sól, oliwa, pęczek natki pietruszki, 3 ząbki czosnku, peperoncino (świeże lub suszone)

Zagotowujemy wodę na makaron, a gdy zawrze, dodajemy sól i wrzucamy makaron (1 litr wody i 10 g soli na każde 100 g spaghetti). 
Siekamy drobno czosnek, peperoncino i sardele, oliwki kroimy w talarki, kapary odsączamy z zalewy i siekamy. 
Na patelni rozgrzewamy sporo oliwy (dałam zwykłą z dodatkiem tej ze słoika z anchois). Wrzucamy na nią czosnek i rybki, podsmażamy krótko. 
Dodajemy pomidory, gotujemy aż sos zgęstnieje. 
Pod koniec dodajemy oliwki, kapary i posiekaną natkę pietruszki.
Odcedzony makaron przekładamy na patelnię i mieszamy z sosem.
Dodatkowe solenie nie powinno być potrzebne. 



środa, 5 lutego 2014

Zimowa zupa jarzynowa

     Męczy mnie już sezon zimowy, w którym trudno o owoce i warzywa z etykietką "made in Poland". Staram się jednak korzystać z tej niewielkiej ilości dostępnych produktów lokalnych i dlatego właśnie powstała niniejsza zupa jarzynowa.
     Jarzynowa jest potrawą całoroczną, której składniki zmieniają się wraz z porami roku. W edycji zimowej znalazły się marchew, seler, pietruszka, brukselka, por i ziemniaki. Mocnego, dymnego aromatu nadały zupie wędzone żeberka, a jako dodatek specjalny wystąpił drobny makaron. Rzadko łączę w jednym daniu ziemniaki i makaron, bo w moim domu też jadało się raczej albo jedno albo drugie. 
     W pierwszych latach studiów odwiedziłam koleżankę z roku w celach naukowych, a jej tata podał nam zupę pomidorową. Byłam zdziwiona z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że jej ojciec na co dzień zapewniał rodzinie obiady, a po drugie dlatego, że w zupie był i makaron i ziemniaki. Oba fakty stanowiły dla mnie novum.
      Dziś w książce o włoskim jedzeniu znalazłam przepis na pasta e patate czyli makaron z ziemniakami, co ostatecznie przekonało mnie, że w połączeniu tym nie ma nic dziwnego. Polegam na kulinarnym autorytecie Włochów.
     Przed Wami zimowa zupa jarzynowa czyli kolejna na moim blogu propozycja na swojski, sycący obiad, który pomoże przetrwać jakoś do wiosny i radosnego festiwalu nowalijek.


ZIMOWA ZUPA JARZYNOWA

pęczek włoszczyzny (2 duże marchewki, 2 duże korzenie pietruszki, spory kawałek selera, biała część pora), 4 ziemniaki, 300 g brukselki, 200 g wędzonych żeberek wieprzowych, 2 litry wody, sól, pieprz, cząber suszony, 2 liście laurowe, 2 ziarna ziela angielskiego, czarny pieprz w ziarnach, sól, łyżka soku Worcester, łyżka soku z cytryny, pęczek koperku, 125 g drobnego makaronu (wybrałam jajeczne koraliki, przypominające trybiki jakieś maszyny), 2-3 ząbki czosnku, cebula

Żeberka zalewamy zimną wodą i doprowadzamy do wrzenia. Dodajemy liście laurowe, ziele angielskie i kilka ziaren pieprzu. Obieramy i kroimy w kostkę włoszczyznę i ziemniaki, dodajemy do zupy. Brukselkę obieramy z brzydkich, wierzchnich listków i dorzucamy do garnka.
Po ok. 15 minutach dodajemy makaron, pokrojony drobno czosnek i cebulę oraz łyżeczkę cząbru.
Gdy makaron jest gotowy (mój po 7 minutach), doprawiamy zupę solą, pieprzem, sosem Worcester i sokiem z cytryny. Dodajemy posiekany koperek. Pas żeberek wyjmujemy z zupy i kroimy na pojedyncze żeberka, które nakładamy na talerze.