sobota, 21 września 2013

Dorsz z pikantnym makaronem, dipem z wasabi i zielonymi warzywami oraz flądra w podobnym towarzystwie

     Przepis dedykuję Panu P., mojemu prywatnemu bohaterowi. Wspominałam ostatnio, że zgubiłam telefon, mój osobisty mikrokosmos. Pan P. wszedł w posiadanie mojej zguby, po czym dołożył starań, by mnie odnaleźć i  mi ją oddać. Telefon znalazł nad rzeką jego teść, łowiąc ryby, stąd pomysł na zadedykowanie poniższego rybnego wpisu temu cudownie uczciwemu człowiekowi, a właściwie obu szlachetnym panom.


     Od pewnego czasu staram się, aby co piątek na obiad podać rybę. W ten sposób kultywuję staropolski, chrześcijański zwyczaj i zapewniam sobie przynajmniej jedną w tygodniu dostawę cennych składników odżywczych, jakie ryba zawiera. Drugą zalecaną porcję ryb jem zazwyczaj na kolację w inny dzień tygodnia, w postaci np. pasty rybnej, śledzi w occie lub szprotek w pomidorach.
     Wielu prowadzących programy kulinarne grzmi, że jeśli ryba, to tylko świeża. Mrożenie nie obniża wartości odżywczych (ale trzeba uważać na ilość tzw. "glazury" czyli wody i innych dodatków, np. konserwantów), ale zapewne chodzi im o to, że ryba odmrożona może być wodnista i rozpadać się na patelni. O dobrą świeżą rybę nie jest jednak łatwo, jeśli nie ma się w rodzinie rybaka, tak jak adresat mojej dedykacji. Czytałam niedawno, że latem nad polskim morzem ze świeżych ryb dostępne są jedynie śledzie i flądry. Pozostałe gatunki, jakie możemy sobie wybrać w smażalniach, odleżały już swoje w zamrażalniku. Podobnie rzecz się ma w sklepach rybnych, gdzie też najłatwiej o śledzie. Zazwyczaj dostępne są również filety z dorsza, dlatego dokonując wczoraj wyboru w Centrali Rybnej, której nazwa i wnętrze przywołują ducha PRL, znów kupiłam właśnie tą rybę. 
     Miała być w polskim sosie chrzanowym, ale przeglądając rano magazyn "Kuchnia" znalazłam przepis na dip majonezowy z wasabi. Miałam akurat w lodówce pozostałość po sushi w postaci pudełeczka z wasabi i marynowanym imbirem, więc zgodnie z polityką wykorzystywania resztek postawiłam na chrzan nie polski, lecz japoński.
     Całości dopełnił orientalizujący makaron i zielone warzywa. Makaron może być ryżowy, sojowy, jajeczny, chow mein albo jakikolwiek inny. Ja użyłam orkiszowego jajecznego, bo taki akurat nawinął mi się pod rękę w sklepie. Na wzór restauracji chińskich zamierzałam podać do niego surówkę z białej kapusty, ale nie mogąc znaleźć na placu Wielkopolskim odpowiedniego głąba, wybrałam brokuła. Szłam już w stronę przystanku tramwajowego, kiedy na swojej drodze napotkałam groszek cukrowy. Nie wiem, skąd się tam wziął, bo latem zniknął z rynku zanim zdążyłam go kupić, ale nie mogłam tej okazji przegapić, choć uciekł mi przez nią tramwaj. Oczywiście groszek można zastąpić zieloną fasolką szparagową.
     Na talerzu znalazły się jeszcze ogórki konserwowe, mimo że nie było to zamierzone. Wdech wykonany nad parującą patelnią z makaronem przyprawił mnie o kilkuminutowy atak kaszlu, więc przerażona poziomem ostrości szybko znalazłam słodkawy dodatek mający ukoić pożar w jamie ustnej. Przy konsumpcji okazało się jednak, że wystarczającą rolę łagodzącą spełniają blanszowane warzywa, więc spokojnie możecie pominąć ten nie do końca pasujący do kompozycji dodatek.
    Użyłam papryczki wyjątkowo ostrej, podobnej do tej, skoro jednak przeżyłam, to musiała być inna odmiana. Swoje zrobił też piekielnie ostry imbir marynowany. Jakoś dałam temu makaronowi radę, choć nie mam ambicji udowadniania sobie czegokolwiek przez zmaganie się z wypalającym usta jedzeniem. Co innego mężczyźni. Zaobserwowałam, że dla nich to punkt honoru, przedmiot koleżeńskiej konkurencji i zakładów, o pieniądze lub o honor właśnie. Mężczyźni są z Marsa...


DORSZ, DIP MAJONEZOWY Z WASABI, MAKARON ORIENTALIZUJĄCY I BLANSZOWANE ZIELONE WARZYWA

Na 3 osoby:

3 filety z dorsza (bez skóry), 250 g makaronu (mój był orkiszowy 3-jajeczny, o taki), jasny sos sojowy, ciemny sos sojowy (lub sos teriyaki), kawałek świeżego chili, kawałek świeżego imbiru, 3 ząbki czosnku, pół pęczka natki pietruszki (jeszcze lepsza będzie kolendra, ale jako że w Polsce nie leży ona w pęczkach w byle sklepie osiedlowym, to swojska pietruszka też się sprawdzi), brokuł, trzy garstki groszku cukrowego

dip do ryby (przepis Tomka Woźniaka z Burger Kitchen w Warszawie):

3 łyżki majonezu, czubata łyżeczka wasabi, sok z połowy limonki (ale później przyda nam się też druga połówka), druga połowa wspomnianego wcześniej pęczka natki pietruszki, sól, pieprz


Filety rybne myjemy, osuszamy, oczyszczamy z ewentualnych ości i płetw, delikatnie solimy i pieprzymy. Brokuła myjemy i dzielimy na różyczki, groszek myjemy i obieramy (odcinamy ogonek i zdejmujemy włókna, znajdujące się po bokach).
Składniki dipu mieszamy i odstawiamy do lodówki, żeby się połączyły.
Makaron gotujemy w lekko osolonej wodzie (albo zalewamy wrzątkiem, w zależności od tego, jakiego makaronu używamy). 
W międzyczasie siekamy drobno czosnek, chili i imbir. 
Makaron odcedzamy. Na patelni rozgrzewamy 1-2 łyżki oleju, na którym krótko podsmażamy czosnek, imbir i chili. Dorzucamy do tego makaron, skrapiamy obficie jasnym sosem sojowym, mieszamy, smażymy chwilę, zdejmujemy z ognia. Mieszamy z posiekaną (najlepiej za pomocą nożyczek) pietruszką i przykrywamy, żeby nie ostygł. Solimy w razie potrzeby, ale z tym trzeba najpierw spróbować, bo mogliśmy nadmiernie posolić wodę do gotowania makaronu lub dodać za dużo sosu sojowego.
Wstawiamy wodę do blanszowania warzyw (będzie szybciej, jeśli zagotujemy ją w czajniku elektrycznym albo zrobimy to zawczasu. Wrzątek solimy nieznacznie i wrzucamy do niego na kilka minut (2-3) różyczki brokuła i strączki słodkiego groszku. Odcedzamy i natychmiast przelewamy lodowatą wodą. Dzięki temu pozostaną wściekle zielone.
Na patelni grillowej rozgrzewamy trochę oleju i smażymy filety, po 2 minuty z każdej strony. 
Nakładamy na talerz rybę, którą skrapiamy sokiem z limonki (zostało nam jeszcze pół po przyrządzeniu dipu), zielone warzywa, które skrapiamy ciemnym sosem sojowym lub sosem teriyaki oraz pikantny makaron. Wyciągamy dip z lodówki i podajemy orientalizujący obiad.






     Jakiś czas temu zrobiłam podobne danie. Użyłam wtedy wspomnianej dziś flądry, która rozczarowała mnie małą ilością mięsa i dużą ilością ości. Miałam chow mein, przyrządzony nieco inaczej (zrobiłam sos: po podsmażeniu chili, czosnku, imbiru i ewentualnie szalotki dodałam szklankę wody, sos sojowy, doprawiłam to solą, pieprzem, łyżką cukru trzcinowego i łyżką octu ryżowego. Ocet odparowałam, żeby nie gryzł w nos. Dodałam makaron, przyprawiłam świeżą pietruszką i sokiem z limonki). Dodatkiem warzywnym była surówka z dwóch startych marchewek doprawionych chrzanem, łyżką oleju sezamowego, solą, pieprzem i pestkami słonecznika.




poniedziałek, 16 września 2013

Pappardelle z kurkami, dynią i indykiem

     Z oszczędności długo opierałam się w tym roku zakupowi kurek. Przy każdej wizycie na rynku sprawdzałam ich cenę, stwierdzałam, że jest za wysoka i decydowałam, że jeszcze trochę poczekam, a może będą tańsze. W zeszłym tygodniu w końcu pogodziłam się z faktem, że 16 zł za duże pudełko to cena stała, która nie zamierza spadać i kupiłam od dawna utęsknione pomarańczowe grzybki. Nie zrezygnowałam jednak do końca z oszczędności, bo wzięłam pudełko o połowę mniejsze i o tyle samo tańsze. Ta ilość w zupełności wystarczyła mi do przyrządzenia makaronu z kurkami, bo oprócz nich dodałam do jajecznych pappardelli mięso z indyka i dynię. W ten sposób rozpoczęłam tegoroczny sezon na to warzywo, którego naprawdę dorodne okazy od niedawna wabią wzrok swym żywym pomarańczem.
     Pastę przyprawiłam estragonem, moim dość świeżym przyprawowym odkryciem, sporą ilością pieprzu, który pieprzniki jadalne bardzo lubią (niekoniecznie ze względu na podobieństwo nazw), natką pietruszki, śmietaną i sokiem pomarańczowym. Dzięki temu ostatniemu składnikowi potrawa zyskała sobie u Pana D. miano "egzotycznej". Można by się zastanawiać, czy to komplement, ale spora dokładka świadczy o pozytywnym wydźwięku tego określenia.
    

PAPPARDELLE Z KURKAMI, DYNIĄ I INDYKIEM

Na 4 porcje (choć zjedliśmy to w dwójkę, ważcie więc na apetyt swój i współbiesiadników):

oliwa do smażenia, złota cebula, opakowanie kurek (wielkości standardowego pojemnika, w którym sprzedaje się maliny), niewielki kawałek dyni, fragment filetu z indyka (wielkości pokaźnej piersi z kurczaka), pappardelle jajeczne (250 g), sól, świeżo zmielony pieprz, suszony (lub świeży) estragon, 100 ml śmietany 12%, sok z ćwiartki pomarańczy, natka pietruszki, ser dojrzewający do utarcia (miałam polski Rubin)

(Wybaczcie te mało ścisłe informacje, ale kupując na targu, zawsze kupuję "na oko" i zapominam zapytać, ile ważyło to, co kupiłam. W domu nie mam wagi kuchennej, stąd te dziwne opisy ilości poszczególnych produktów.)

Wstawiamy wodę na makaron. Cebulę kroimy w drobną kostkę, kurki starannie myjemy i duże egzemplarze kroimy na pół, dynię i indyka kroimy w sporą kostkę. Na patelni rozgrzewamy oliwę, wrzucamy cebulę. Gdy lekko się zeszkli, dodajemy mięso i dynię. Przyprawiamy solą, pieprzem i estragonem. Gdy mięso zbieleje, wlewamy na patelnię śmietanę. Dusimy, aż dynia będzie wystarczająco miękka. Dodajemy sok wyciśnięty z 1/4 pomarańczy, dusimy jeszcze chwilę. 
Ugotowany al dente i odcedzony (ale nie hartowany) makaron przekładamy na patelnię i mieszamy z jej zawartością. Nakładamy na talerze, posypujemy siekaną natką pietruszki i startym serem. 




     Mikroskopijne grzybki, których sporo było w pudełku, odłożyłam na drugi dzień, by móc zrobić na śniadanie znany i lubiany klasyk czyli jajecznicę z kurkami. 
     Na maśle podsmażyłam posiekaną drobno cebulkę, dodałam kurki, po chwili smażenia wlałam na patelnię roztrzepane (trzepaczką - jak wskazuje przymiotnik) jajka, posoliłam, popieprzyłam, podałam z natką pietruszki, choć niektórzy chwalą sobie tutaj dodatek koperku. 
     Robiąc na obiad makaron, warto uszczknąć trochę kurek, by następny dzień móc rozpocząć w ten królewski sposób.  





Dołączanie moich przepisów do akcji organizowanych przez innych blogerów kulinarnych powoli wchodzi mi w nawyk. Dziś mam okazję wziąć udział w akcji "Na grzyby II", organizowanej przez "Szybkie gotowanie".


 

środa, 11 września 2013

Wątróbka z karmelizowanymi wiśniami

     Wątróbka. Zmora całych rzeszy obecnych nieletnich i koszmarne wspomnienie z dzieciństwa wielu obecnych dorosłych. Moja Babcia i Mama też mnie nią czasem karmiły ze względów zdrowotnych, zawsze w wersji klasycznej - smażoną na maśle z cebulką. Zjadałam ją bez większego entuzjazmu (miała nieco podejrzaną, mazistą konsystencję),  ale też i bez szczególnego obrzydzenia. Być może w bardzo młodym wieku brak wstrętu był rezultatem braku świadomości konsumenckiej. Ta myśl przypomniała mi fragment pierwszej książki z cyklu Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz, którą znam prawie na pamięć:
"Ja to najbardziej lubię mięso. - Bobcio unosił się na fali zwierzeń. - Ale nie kurę. Bo mi się znudziła. Jakie to śmieszne, że kura nazywa się tak jak to zwierzątko. Albo ryba. Nazywa się tak samo jak to, co pływa.
- Bo to jest to samo - wyjaśniła brutalnie Julia. 
  Ciocia Wiesia podskoczyła i rozpaczliwymi gestami usiłowała nakłonić Julię, by nie pozbawiała Bobcia jego dziecinnych złudzeń."*
     Przez wiele lat nie miałam styczności z wątróbką, aż do niedawna, kiedy pojawiła się na jednym ze spotkań Sekcji Kulinarnej Uniwersytetu Każdego Wieku, na które uczęszczałam w minionym roku szkolnym. Jeśli stacjonujecie w Poznaniu, to właśnie trwa nabór na nowy rok. Nie płacąc wiele można raz w tygodniu zasiąść wygodnie w kawiarnianym fotelu i pijąc kawę lub herbatę obserwować, jak profesjonalny kucharz przygotowuje potrawy z różnych stron świata, opowiadając anegdoty z życia restauracyjnych kuchni.
     Kiedy Pan D. napomknął, że zjadłby wątróbkę, sięgnęłam właśnie po przepis z tych zajęć. Przystąpiłam do oczyszczania podrobów i... No cóż, tym razem nie mogę pochwalić się pokonanym lękiem, natomiast muszę przyznać się do świeżo nabytego. Pozbywanie się błon, żył, żółci i krwi oraz towarzyszący temu mdlący zapach sprawiły, że kiedy Pan D. wszedł do domu chwilę po tym, jak zakończyłam tę czynność, ujrzał mnie z naprawdę nietęgą miną. Natychmiast zrozumiał, że więcej wątróbki ode mnie nie dostanie. No, chyba że uda mi się dostać taką porządnie już oczyszczoną.
     Przykro mi, że nie próbowałam przekonać osób nastawionych anty-wątróbkowo do zmiany zdania, mam też nadzieję, że nie zniechęciłam tych, którzy wątróbkę lubią. Jeśli należycie do drugiej grupy lub macie kogoś do niej należącego wśród najbliższych, ten sposób przyrządzenia wątróbki będzie smakowitą alternatywą dla tradycyjnej wersji z cebulą. 
     Potrawę tą przyrządziłam, kiedy jeszcze można było dostać świeże wiśnie, co w tej chwili jest niemożliwe. Musiałam jednak sięgnąć po ten nieco już archiwalny przepis, ponieważ zgubiłam mój ukochany telefon, a wraz z nim możliwość robienia zdjęć. Jest to więc tzw. "zapchajdziura", nim znów będę mogła sfotografować coś ugotowanego z produktów sezonowych. Jeśli nieco przymkniemy jedno oko i dopuścimy możliwość użycia wiśni mrożonych (co też uczynił kucharz prezentujący to danie), będzie to przepis całoroczny.


WĄTRÓBKA DROBIOWA Z KARMELIZOWANYMI WIŚNIAMI 
Z KASZĄ JĘCZMIENNĄ I RUKOLĄ

W oryginalnym przepisie wątróbka z wiśniami była dodatkiem do polędwicy wołowej, a zamiast kaszy występowało puree ziemniaczano-jabłkowe, które pojawi się tutaj wkrótce w innych okolicznościach.

10 wątróbek drobiowych, 25 dkg wiśni (mrożonych lub świeżych, umytych i wydrylowanych), mała czerwona cebula, duży ząbek czosnku, masło, 3 łyżeczki cukru, 50 ml czerwonego wytrawnego wina, listki rozmarynu, mąka

dodatki: 200 g kaszy jęczmiennej (wiejskiej grubej), rukola, orzechy włoskie, oliwa extra vergine, sok z cytryny, sól, pieprz

Wstawiamy wodę na kaszę, wrzucamy ją do wrzątku, gotujemy 15-20 minut.

Cebulę i czosnek siekamy, podsmażamy w rondelku na maśle, na małym ogniu. Dodajemy cukier i karmelizujemy. Dorzucamy wiśnie, wlewamy wino, redukujemy alkohol. Dodajemy posiekane listki rozmarynu.

Na patelni rozgrzewamy masło, wrzucamy na nie obtoczoną nieco w mące wątróbkę, solimy, smażymy krótko. Dodajemy wiśnie. 

Oliwę, sok z cytryny, sól i pieprz mieszamy, polewamy nim rukolę, posypujemy pokruszonymi trochę orzechami włoskimi. Sałatkę możemy podać także z innymi orzechami, a także wzbogacić ją prażoną cebulką lub serem z niebieską pleśnią. 







* Małgorzata Musierowicz - Szósta klepka, Akapit Press, Poznań 1996


sobota, 7 września 2013

Makaron podwójnie z winem oraz z polędwicą wieprzową, czerwoną cebulą i bakłażanem

     Czasem kupuję ubrania na zapas. Coś ślicznego wpada w moje ręce i chcę to koniecznie mieć, choć jeszcze nie wiem, po co. Podobnie jest z jedzeniem. Kupuję różne dziwne produkty, nie mając żadnego planu, jak je wykorzystać. Prędzej czy później nadarza się okazja, na którą sukienka od miesięcy wisząca z nieoderwaną metką w szafie będzie pasowała idealnie, a długo nieużywane artykuły spożywcze doczekują w końcu swoich pięciu minut (chyba, że leżąc zapomniane gdzieś wśród zapasów stracą przydatność do spożycia). 
     Jednym z takich długo oczekujących nabytków był makaron z winem Barolo, który skusił mnie swoim bordowym zabarwieniem. Postawiłam na oczywistą oczywistość i sos do winnych taglioline też powstał z czerwonego wina. Pozostałe składniki to polędwica wieprzowa (być może wołowina byłaby lepsza, ale ja akurat miałam niewykorzystany do końca fragment wieprza), czerwona cebula i bakłażan. Wymyśliłam sobie, że w sosie będą leśne grzyby, ale jako że nie dostałam ich nigdzie, a sama nie byłam chętna na wyprawę do lasu, to wybrałam warzywo o podobnej, gąbczastej strukturze. Żeby pocieszyć się nieco po zamianie świeżych grzybów na bakłażana, dodałam kilka grzybków suszonych. 
     Makaron wyblakł w gotowaniu, ale dodane przeze mnie wino zabarwiło całość na kolor buraczkowy. Co do smaku, to razem z Panem D. zakwalifikowaliśmy ten eksperyment kulinarny do kategorii "nieco dziwne, ale dobre". Kto się odważy?


TAGLIOLINE PODWÓJNIE Z WINEM ORAZ Z POLĘDWICĄ WIEPRZOWĄ, CZERWONĄ CEBULĄ I BAKŁAŻANEM

250 g długiego makaronu (taglioline al Barolo), oliwa (nie dziewicza), czerwona cebula, 5 suszonych grzybów, pół bakłażana, pół polędwicy wieprzowej, szklanka czerwonego wina półwytrawnego (powinnam użyć wytrawnego Barolo,żeby idealnie dopasować się do makaronu, ale wolałam wykorzystać resztkę tego, które miałam), sól, biały pieprz, szczypta cynamonu, szczypta gałki muszkatołowej, świeży rozmaryn, ewentualnie trochę cukru

Suszone grzyby zalewamy niewielką ilością ciepłej wody. 
Wstawiamy wodę na makaron. Gdy się zagotuje solimy ją i gotujemy kluski.
Cebulę kroimy w piórka, mięso i oberżynę w sporą kostkę.
Na patelni rozgrzewamy mocno oliwę i smażymy na niej cebulę oraz polędwicę i bakłażana. Gdy mięso się zrumieni, wlewamy na patelnię szklankę wina i wodę, w której moczyliśmy grzyby. Same grzybki siekamy i dorzucamy do sosu. Odparowujemy, by potrawa nie zalatywała alkoholem, przyprawiamy solą i pieprzem, a także cynamonem i gałką muszkatołową (makaron też miał w składzie te przyprawy, a także goździki). Możemy nieco posłodzić, jeśli użyte wino było kwaśne. Na koniec dodajemy posiekane listki rozmarynu. Makaron, ugotowany al dente i odcedzony, wrzucamy na patelnię i mieszamy z sosem. 


 


 

środa, 4 września 2013

Krem paprykowy

     Nie będę dziś pisać długo z powodu niskiego poziomu sił witalnych. Ten skacowany, spisany na straty dzień dobiega już na szczęście końca, ale rozświetlił go jeden jasny punkt. Była nim zupa paprykowa, której sporo zostało mi od wczoraj, a która dzisiaj wybawiła mnie od gotowania obiadu i pokrzepiła nieco organizm zmęczony nocą zakończoną o szóstej rano.
     Papryki na zupę wybierzcie według własnego uznania. Mogą mieć różne kolory, kształty i taki poziom ostrości, jaki Wam odpowiada. Ja użyłam trzech małych, pikantnych papryczek, więc moja zupa w wersji na gorąco działała naprawdę rozgrzewająco. Gdy poda się ją jako chłodnik, nie pali już tak mocno, a jej smak ma więcej odcieni. Na ciepło czy na zimno? To zależy od aktualnych potrzeb i pogody.
     Jeśli chodzi o konsystencję, to nie zmiksowałam zupy na idealnie gładki krem, żeby miała jakąś strukturę. Dodałam też trochę chrupiących dodatków, żeby oddalić skojarzenia z papką dla niemowląt.
     Zupa ma dla mnie większą moc pocieszającą niż słodycze - zarówno jej gotowanie (zwłaszcza w deszczowe i/lub pochmurne dni), jak i konsumpcja, no i oczywiście karmienie nią bliskich. Jeśli o przygotowanie chodzi, to kremy są wyjątkowo mało wymagające. Na koniec i tak wszystko zmiksujemy, więc możemy kroić warzywa byle jak i nie musimy się martwić, że się rozgotują.


KREM PAPRYKOWY 

różne papryki - wybrałam pięć dużych słodkich i trzy małe ostre (jak widać na zdjęciu), pęczek włoszczyzny, pęczek dymki ze szczypiorem, 4 nieduże ziemniaki, litr wody, sól morska, ziarnisty pieprz kolorowy, oliwa do smażenia, Glassa Gastronomica (zagęszczony ocet balsamiczny), ćwierć szklanki pokruszonych orzechów laskowych (rozbijałam całe orzechy tłuczkiem do mięsa, niezbyt drobno), 20 dag długodojrzewającego cheddara, bagietka

Najlepiej najpierw cierpliwie pokroić warzywa w kostkę, nie dbając o walory estetyczne. Kiedy włoszczyzna i papryki są już pokrojone, w dużym garnku rozgrzewamy 2-3 łyżki oliwy. Podsmażamy na nim chwilę cebulkę bez szczypiorku, dodajemy włoszczyznę i smażymy, aż zacznie mocno pachnieć. Wtedy dodajemy papryki. Podobno nie należy wrzucać ich na rozgrzany tłuszcz, bo zawarty w nich cukier skarmelizuje się szybko i nada potrawie gorzki smak. Szybko więc zalewamy paprykę wodą i doprowadzamy do wrzenia. Dodajemy sporą szczyptę soli morskiej, łyżeczkę kolorowego pieprzu i dorzucamy pokrojone ziemniaki. Gotujemy zupę aż warzywa zmiękną. Wtedy zdejmujemy ją z ognia, miksujemy za pomocą "żyrafy", mieszamy z utartym cheddarem (nie całym, wystarczy dość gruby plaster) i odstawiamy, by nieco przestygła. Mamy teraz chwilę, żeby pokroić bagietkę na plastry i obłożyć kawałkami pozostałego sera. Wstawiamy grzanki do piekarnika (200 stopni), żeby ser się roztopił. 
Gdy sprawdzimy, czy zupy nie należy jeszcze doprawić, rozlewamy ją na talerze, dekorujemy zagęszczonym octem balsamicznym, posypujemy pokruszonymi orzechami i szczypiorkiem. 








Wpis pasuje aż do trzech akcji : "Warzywa psiankowate 2013", "Zupa krem" oraz "Paprykujemy 4". Zgłaszam akces do wszystkich!





 
 

poniedziałek, 2 września 2013

Polędwica wieprzowa ze śliwkami, ziołowymi kopytkami i fasolką szparagową

     Kilka dni temu wypatrzyłam na rynku fioletową fasolkę szparagową. Taki rarytas nie trafia się często, więc od razu kupiłam pół kilo. Sprzedawczyni pochwaliła mój wybór, mówiąc: "Widzę, że się pani zna. Fioletowa najlepsza!". Stała za straganem ze swoją córką, obie ubrane w identyczne fartuchy w czarno-białe pasy. Przypominały raczej handlarki z eleganckiego francuskiego targu niż stereotypowe "baby z rynku".
     Śliczna fioletowa fasolka po wrzuceniu do wrzątku szybko przybrała bardziej pospolitą, zieloną barwę, ale zanim dowiedziałam się, że tak będzie, dobrałam do niej pod względem kolorystycznym słodkie, żółto-fioletowe śliwki odmiany Altana. 
Do tego polędwiczka wieprzowa i pierwsze zrobione przeze mnie kopytka. Byłam z nich bardzo dumna, zwłaszcza, że z braku stolnicy ciasto zagniatałam na pralce, która tymczasowo nadstawia w mojej kuchni grzbietu, udając blat. 
     Oto przed Wami pyszny obiad na wczesnojesienną niedzielę.


POLĘDWICA WIEPRZOWA ZE ŚLIWKAMI, ZIOŁOWYMI KOPYTKAMI I FASOLKĄ SZPARAGOWĄ

Najlepiej zacząć od przygotowania kopytek. Ja zrobiłam to już poprzedniego wieczoru, żeby nie wpaść w panikę. Nadal dysponuję pojedynczym palnikiem.

Kopytka (według przepisu Elżbiety Adamskiej*):

1/2 kg ziemniaków, szklanka mąki, jajko, sól, po łyżeczce estragonu, majeranku i tymianku (zioła świeże lub suszone)

Ziemniaki gotujemy w osolonym wrzątku, odcedzamy i studzimy. Rozgniatamy dokładnie, dodajemy jajko, mąkę, sól i zioła. Zagniatamy ciasto, z którego na oprószonej mąką stolnicy formujemy dwucentymetrowej grubości wałki. Odcinamy z nich niewielkie skośne kluski, które wrzucamy na wrzątek. Gotujemy kilka minut od wypłynięcia na powierzchnię i wyciągamy łyżką cedzakową.

Fasolka szparagowa:

1/2 kg fioletowej fasolki szparagowej (oczywiście może być też żółta lub zielona), płaska łyżka cukru, 2 łyżki octu jabłkowego (lub śliwkowego), łyżka masła

Fasolkę myjemy, odcinamy jej końce. Wrzucamy na osolony wrzątek, gotujemy do miękkości (ok. 15 minut). Odcedzamy, mieszamy z cukrem, octem i masłem.

Polędwica ze śliwkami (dla 2 osób):

pół polędwicy wieprzowej, mała cebula, 10 śliwek, ocet jabłkowy (lepszy byłby pewnie śliwkowy, ale nie było mnie na niego stać), cukier trzcinowy, świeży tymianek, chili w proszku, sól, pieprz, masło

Oczyszczoną i osuszoną polędwicę kroimy w plastry. Ze śliwek wyjmujemy pestki i kroimy na ćwiartki. Cebulę kroimy w piórka. Na patelni roztapiamy łyżkę masła i smażymy na nim kawałki mięsa, żeby zrumieniły się z obu stron. Zdejmujemy polędwiczkę z patelni i podsmażamy na pozostałym tłuszczu (jeśli jest go za mało, dokładamy trochę masła) cebulę, śliwki i kilka gałązek tymianku. Posypujemy to wszystko trzema łyżeczkami cukru, smażymy chwilę. Dodajemy chlust wody i 3 łyżeczki octu. Mieszając czekamy, aż śliwki zaczną się rozpadać. Wrzucamy do nich z powrotem kawałki polędwicy i dusimy jeszcze kilka minut, doprawiając solą, pieprzem, chili i na sam koniec listkami z kilku gałązek tymianku. Próbujemy, czy smak nam odpowiada. Jeśli nie, korygujemy go, jeśli tak, zdejmujemy patelnię z ognia i podajemy mięso z kluskami i fasolką.






*  Elżbieta Adamska, Kuchnia polska, Wydawnictwo Olesiejuk, 2012