Jedzenie nie od zawsze było moją pasją. Jako dziecko byłam podobno niejadkiem. Moja Mama do dziś wypomina mi zdobytą z trudem w realiach schyłku PRL-u kaszkę owocową, którą ja, niewdzięczna, oplułam ściany i rodzicielkę, a także późniejsze boje, jakie wielokrotnie toczyła ze mną przy stole, kiedy już sama obsługiwałam sztućce.
Jako uczennica podstawówki codziennie dostawałam kanapki, które uwolnione z plastikowego pojemnika miały specyficzny zapach i były tak suche, że stawały mi w gardle. Szybko więc postanowiłam zaniechać ich konsumpcji, ale jako że nie mogłam przyznać się do tego w domu, to po powrocie ze szkoły chowałam opakowane w tłusty papier drugie śniadanie w różnych zakamarkach, np. na szafie. Było to na etapie, gdy jeszcze wierzyłam w magię, cuda i moc modlitwy do Najświętszej Panienki, dlatego różnymi zaklęciami próbowałam wymóc na tak niechlubnie potraktowanych kawałkach chleba mojego powszedniego, aby samoistnie uległ unicestwieniu. Niestety czary nie działały, w przeciwieństwie do praw natury i Mama znajdywała pokryte zielonymi plamami pleśni wytwory swoich rąk w zaskakujących miejscach, co zawsze kończyło się karczemną awanturą. Oczywiście musiałam obrać inną taktykę i zaczęłam po prostu (głodująca Afryko, przebacz!) wyrzucać je do kosza. Przyzwyczaiłam się w każdym razie do głodowania w szkole, przerywając od czasu do czasu swój post dobrami dostępnymi w szkolnym bufecie. Jak można się domyślać, nie miały one dużej wartości odżywczej, ale kusiły wysoką zawartością cukru i wzmacniaczy smaku.
Później, jako nastolatka cierpiąca katusze dojrzewania, nie znosiłam swojego ciała i mimo, że nigdy nie miałam nadwagi, a mówiąc ściślej zazwyczaj miałam niedowagę, to wydawałam się sobie gruba. Zafascynowana anoreksją ocierałam się o nią, licząc skrupulatnie kalorie, oszukując w domu, że jadłam w szkole, podczas gdy tam towarzyszył mi zazwyczaj głód, który sprawiał, że czułam się lekka i czysta.
Wiele dni w roku spędzałam u Dziadków, u których jedzenie było obowiązkiem, który trzeba było wypełnić w 100 % pod ścisłym nadzorem, ale też było przygotowywane z prawdziwą miłością i stanowiło jej wyraz. Według Dziadków zawsze jadłam za mało i zawsze byłam za chuda, dlatego niemal bez ustanku usiłowali mnie podtuczyć. Mimo to posiłki u nich wspominam dobrze. Obiad jadało się około południa (co stanowiło dla mnie zawsze szok w porównaniu z porą obiadów u Mamy, która pracowała i gotowała po powrocie do domu, około czwartej, piątej) i zawsze składał się on z zupy, drugiego dania i deseru. Potrawy były tradycyjne, polskie i wysokokaloryczne, z dużą ilością mięsa. Jako dziecko lubiłam mięso. Ochoczo wyszukiwałam jego kawałki w zupie, a przy drugim daniu zjadałam je w pierwszej kolejności, ziemniaki i jarzynę traktując po macoszemu. Gdyby nie perswazje dorosłych, porzucałabym je bez żalu. Mój stosunek do mięsa zmieniał się jednak wraz z nabieraniem świadomości. W przeciwieństwie do młodzieży brytyjskiej, która uważa, że mięso pochodzi z Tesco, do mnie dotarło, skąd biorą się wszystkie mięsne smakołyki i w końcu, mając lat około siedemnaście, postanowiłam zostać wegetarianką. Szalę przeważył materiał o koniach przewożonych do rzeźni we Włoszech. Jako niepełnoletnia, musiałam walczyć o swój wegetarianizm z Mamą, która uważała, że taka dieta będzie zgubna dla mojego zdrowia. Dziadkom nie miałam nawet odwagi przyznać się do zamiaru zmiany diety, więc u nich jadałam mięso. Takim to sposobem mniej więcej do osiągnięcia pełnoletności byłam semiwegetarianką. Wcale nie było łatwo rzucić mięso. Musiałam się stopniowo od niego odzwyczajać, aż w końcu zupełnie przestało mnie ono pociągać, stało się czymś nietykalnym, zakazanym, a nawet obrzydliwym. Jako osoba dorosła nie musiałam już słuchać Mamy i dopięłam swego, co oznaczało jednak, że muszę zrezygnować z większości dań, które ona przygotowuje dla całej rodziny i zacząć żywić się na własną rękę. Wtedy też Dziadkowie zaczęli podupadać na zdrowiu i przestali gotować. Tak też, chcąc nie chcąc, zaczęło się moje gotowanie, które z upływem lat stawało się coraz większą pasją. Pasji mam kilka, a kulinaria to jedna z nich, dlatego nie zawsze mam czas i ochotę się jej poświęcać. Gdy już jednak to robię, oddaję się jej całkowicie. Następuje to zazwyczaj zrywami, wtedy gdy mam dni wolne, ferie lub wakacje. Czasem gotowanie to terapia, czasem zabawa, czasem kwestia ambicji. Wpadam w ciąg i potrafię wtedy spędzić w kuchni niemal cały dzień albo wiele dni z rzędu, tak jak ma to miejsce teraz. Ten właśnie ciąg doprowadził mnie do decyzji o założeniu tego bloga.
Wcześniej zdarzało mi się zamieścić czasem jakiś przepis na moim pierwszym blogu, który prowadzę od ponad półtora roku. Teraz jednak kuchnia zajęła w moim życiu miejsce tak istotne, że chcę jej poświęcić oddzielną przestrzeń. Przez kilka ostatnich lat zbierałam przepisy, oglądałam programy kulinarne, eksperymentowałam. Coraz rzadziej sięgam po gotowe recepty, a coraz częściej korzystam z własnej wyobraźni, intuicji oraz doświadczenia, bo mogę już o jakimś mówić. Myślę o jedzeniu, komponuję w głowie różne składniki, wymyślam dania i robię notatki. Takie twórcze podejście będę starała się zachowywać prowadząc niniejszego bloga, choć oczywiście nie zawsze moja kreatywność prowadzi do powstania czegoś odkrywczego. Wiele pomysłów jest zapewne wynikiem pewnych wzorów, które zagnieździły się w moim mózgu w czasie zapoznawania się z przepisami cudzymi. Nie jestem jednak zawodowym szefem kuchni, który nowymi daniami ma przyciągnąć do restauracji klientów czy też amatorem, który musi wykazać się innowacyjnością w telewizyjnym show. Jestem pasjonatką, chętnie chłonącą wiedzę i próbującą własnego wkładu w sztukę kulinarną, a jedzenie to dla mnie przede wszystkim wyraz uczuć. To zapewne dlatego, mając wpojone, że karmiąc kogoś pokazujemy, że go kochamy, odmawiałam sobie pożywienia wtedy, gdy nie kochałam samej siebie. To dlatego gotuję potrawy mięsne dla bliskich, sama ich nie jedząc i robię skomplikowane wypieki np. z okazji czyichś urodzin, by doświadczyć radości z obdarowywania. Dla samej siebie nie chciałoby mi się zapewne tak wysilać, choć często sprawiam sobie kulinarne przyjemności, chociażby takie drobne, np. śniadaniowe, przekąskowe czy podwieczorkowe. Wspominając jeszcze raz Dziadków - gdy Babcia przebywała w szpitalu, potem na oddziale opieki długoterminowej, a w końcu odeszła, Dziadek przestał gotować to wszystko, co potrafił na pamięć. Jadł z konieczności, dla podtrzymania życia, chociaż niespecjalnie mu na nim zależało, gdy jego żony już nie było. Odżywiał się trzema na krzyż dosłownie potrawami ze słoika dostępnymi w Biedronce czyli fasolką po bretońsku, klopsikami w sosie pomidorowym i czymś jeszcze, czego nie mogę sobie przypomnieć. Jedzenie to potęga, która determinuje nasze samopoczucie fizyczne i wpływa na nastrój, jedzenie to przyjemność, ale przede wszystkim - jedzenie to miłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz