poniedziałek, 4 listopada 2013

Plyndze prawie tradycyjne

     Od pewnego czasu nosiłam się z zamiarem zrobienia placków ziemniaczanych, zwanych w gwarze poznańskiej plyndzami. Miał to być mój debiut w tej dziedzinie i wczoraj, gdy Pan D. wrócił głodny, a w domu nie było zbyt wiele artykułów spożywczych poza ziemniakami, nadarzyła się idealna okazja do spróbowania swych sił.
     Tak jak przewidziałam, przygotowanie placków ziemniaczanych to zajęcie praco- i czasochłonne. Najpierw popłakałam się rzewnie nad jadowitą cebulą (Pan D. chciał pomóc, ale sam szybko musiał salwować się ucieczką, by otrzeć łzy). Potem niemal starłam ziemniaki wraz z własnym naskórkiem, a na koniec poniosłam porażkę, usiłując utrzeć bakłażana ze skórką. Gdy nareszcie mogłam odłożyć tarkę na bok, zostało jeszcze posiekanie drobno czosnku i chili, bo takie dodatki sobie wymyśliłam dla zaostrzenia smaku tradycyjnych plyndz.
     Może nie są to jeszcze idealne placki ziemniaczane, ale nieskromnie powiem, że jak na pierwsze podejście, to efekt był naprawdę zadowalający. Moje plyndze były chrupiące na zewnątrz, miękkie w środku i delikatnie pikantne. Następnym razem spróbuję  utrzeć ziemniaki na drobnych oczkach tarki. Może będą dzięki temu jeszcze bardziej chrupiące, chociaż grube wiórki bardziej mi się podobają wizualnie. Pójdę też za radą Magdy Gessler, która w którymś z ostatnich odcinków "Kuchennych rewolucji" zdradza, że im mniej mąki, tym bardziej placki są chrupiące. Szkoda, że nie wspomina o tym w przepisie na swojej stronie internetowej, gdzie wykazuje się hipokryzją, zalecając dodanie 2-3 łyżek mąki.
     Pan D. po pierwszym kęsie zakrzyknął: "Pyszne!", po czym zażyczył sobie cukru, "bo jego babcia tak mu zawsze dawała". Owszem, moja mama też tak robiła, ale w jej plackach nie było czosnku i chili! Lekko zszokowana uczyniłam zadość jego zachciance, ale sama pozostałam przy dodatku kwaśnej śmietany i mielonego pieprzu. 
     Nigdy nie przepadałam za plyndzami i zazwyczaj odmawiałam ich degustacji, gdy pojawiały się w domu. To chyba właśnie kombinacja smażonych ziemniaków i cukru mnie odstraszała. Kojarzy mi się to trochę z chlebem posmarowanym masłem i posypanym cukrem. Wiem, że dla wielu to przysmak z lat dziecinnych, lecz z pewnością nie dla mnie. Pamiętam, jak u kuzynostwa w Grudziądzu poczęstowano mnie tym rarytasem. Przeżuwałam małe kęsy, drżąc z obrzydzenia przy każdym przegryzionym kryształku cukru i walcząc z odruchami wymiotnymi.
     Placki ziemniaczane to wdzięczny obiekt do eksperymentów i niewykluczone, że będę wracać do ich tematu. Wprawdzie nadal nie zyskały miana mojego ulubionego dania, ale przynajmniej się do nich przekonałam. Mama będzie szczęśliwa, jeśli poproszę ją o jej plyndze. Mała rekompensata za moje dawne kręcenie na nie nosem. 


PLYNDZE PRAWIE TRADYCYJNE

dorodna czerwona cebula, 8 średnich ziemniaków, 2 ząbki czosnku, mała papryczka chili, pół bakłażana bez skórki, 2 łyżki mąki, sól, pieprz, olej do smażenia, kwaśna śmietana, natka pietruszki

Najpierw na tarce o dużych oczkach ścieramy cebulę, a następnie obrane ziemniaki i obranego ze skórki bakłażana. Najlepiej ucierać warzywa na sito położone na misce, do której będzie ściekać woda. Odciskamy jeszcze nadmiar płynu. 
Drobno siekamy czosnek i chili, dodajemy do ziemniaków z cebulą. 
Z miski spod warzyw odlewamy wodę i zostawiamy wytrąconą skrobię. Dodajemy do niej utarte warzywa. Dodajemy jajko, mąkę, sól i pieprz. 
Na patelni mocno rozgrzewamy olej i łyżką formujemy na niej cienkie placuszki. Smażymy z dwóch stron na złoty kolor. 
Placki kładziemy na ręcznik papierowy i odsączamy z nich nadmiar tłuszczu.
Podajemy z kleksem śmietany, udekorowane pietruszką i świeżo zmielonym kolorowym pieprzem. Albo z cukrem, jeśli ktoś jest mocno przywiązany do tradycji.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz